Forum www.wolha.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Ulubiony fragment
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.wolha.fora.pl Strona Główna ->
Biblioteka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BlueRose
Adept I roku



Dołączył: 29 Mar 2009
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Starmin
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 18:43, 13 Kwi 2009    Temat postu:

Moja ulubiona scena - Noc Świętojańska i Len spełzł po brzozie ze śmiechu xD

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
viacona
Adept II roku



Dołączył: 27 Mar 2009
Posty: 77
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:25, 13 Kwi 2009    Temat postu:

A. Ziemiański - Achaja

Prawdziwą trudność miał jednak przed sobą oficer, dowódca zmiany miejskiej straży danego dnia. Długo krążył w ciasnej izbie, klął i złorzeczył. To patrzył na zgromadzone na stole sakiewki, to znowu w okno, szukając natchnienia. Wreszcie wzruszył ramionami, usiadł za stołem, wziął ryzę papieru, inkaust i pióro. Zaczął pisać, z wyraźnym wysiłkiem formułując myśli. Skończył, spocony jak mysz, w jakieś dziesięć modlitw później. Skrzywił się, jakby bolały go zęby i na miękkich nogach powlókł się do kwatery dowódcy garnizonu.
— Masz raport? — Hylen kierował miejską strażą od wielu lat. Nie zwrócił jednak
uwagi na skwaszoną minę podwładnego. Zmarszczył brwi i odsunął papier od oczu
— na starość lepiej czytało mu się z coraz większych odległości.
„Patrol patrolujący rejon patrolowania okolic Króleskiego parku...”
— Psiamać — zaklął. — „Królewskiego” idioto! W środku jest litera „w”!
„...napotkał sześć trópów należących do obcokrajowców...”
— Bogowie! Jak się pisze „trupów”? A poza tym chodzi o trupy obcokrajowców, czy
jedynie trupy, które były własnością obcokrajowców? — zmrużył oczy, żeby odczytać koślawe litery. — Potem rajcy mi głowę suszą o te raporty.
Dowódca zmiany stał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii czy stylistyki.
„Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili”.
— Cooooooo?!!!
„Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie
wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił do siebie aż cztery razy, zanim wycelował dobrze i się ubił...”
Hylen przełknął ślinę. Oczy mu wyszły z orbit. Wyciągnął rękę ponad stołem.
— Dawaj! — warknął.
Dowódca zmiany włożył sakiewkę w nadstawioną dłoń. Hylen potrząsnął głową
i czytał dalej.
„Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw
raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie, to w plecy...”
— W plecy, kurwa, się raził?!!! Nożem?!!!
„...następnie wyrwał z płotu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie,
co zeznali jak następuje świadkowie...”
— Dawaj — jęknął Hylen, wyciągając powtórnie dłoń.
„...następnie zawzięty okrutnie na swój żywot samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę, oddając ducha...”
— Bogowie! — ryknął Hylen. — Przecież ten mur... Tfu!... murek, ma raptem dwa
łokcie wysokości! Jak to się wdrapał i skoczył na... trawę? Nie mogłeś, pacanie, napisać chociaż, że uderzył głową w jakiś korzeń?
— Tam nie ma korzenia.
Hylen po raz trzeci wyciągnął dłoń po sakiewkę. Dopiero potem opatrzył dokument
własnym podpisem, klnąc przy tym i złorzecząc.
— Następnym razem, półgłówku, napisz, że korzeń był, ale go zbójcy potem ukradli.
Taaaaaaa... — Hylen po patrzył ciężkim wzrokiem na leżące przed nim sakiewki. — Taaaa...
Samotność i zły los często do samobójstwa przywodzą, nawet i sześciu ludzi naraz
— zerknął na swojego podwładnego. — Mniemam jednak, że po stronie samotności
i złego losu żadnych strat nie zanotowano, co?
— A gdzie tam, szefie. Te samotności i złe losy poszli później chlać do knajpy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lilenne
Bakałarz IV stopnia



Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 554
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ...pochdze z miejsca w którym stykają sie wiatry...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:46, 17 Kwi 2009    Temat postu:

Moje ulubione juz wymieniliście ale jest jeszcze jedna scena.

Już od jakichś ośmiu minut wątpiłam w swoje zdolności matematyczne. Chyba powiedział - czwarta ścieżka. I chyba w czwartą skręciłam. Czy wampiry mają jakiś inny system liczenia?(...) Jeziorko było zajęte. Szare spodnie konkurenta nonszalancko wisiały sobie na krzaku olchy, obok poniewierała się podniszczona skórzana kurtka, rozsznurowane wysokie buty i koszula dziwnego kroju, z dwoma wąskimi rozcięciami na plecach.(...)W tym momencie pływak zanurkował, a pociemniałe pukle oblepiły jego głowę jak macki leżącej na potylicy ośmiornicy. Przecież nie będę czekać, aż on się tu wypluska i pójdzie do łóżka! Stokrotka ostro zalatywała potem, co nasuwało wniosek, że ja również. Koniec końców wspólna kąpiel w jednym jeziorze jeszcze do niczego nie zobowiązuje. Zarzuciwszy wodze na gałąź brzozy, drżącymi ze zmęczenia palcami spróbowałam rozsiodłać niecierpliwie tańczącą kobyłkę. Derka przykleiła się do jej przepoconego grzbietu, a siodło okazało się tak ciężkie, że wyleciało mi z rąk i spadło na trawę. Machnąwszy na nie ręką, poprowadziłam konia do wody, po drodze niedbale pozbywając się fragmentów garderoby. Jako ostatnia opadła na wpół przezroczysta jedwabna koszula, cała w smugach potu. Zostałam w koronkowym komplecie, który z pewną poprawką na jego mikry rozmiar można było nazwać dwuczęściowym kostiumem kąpielowym. Dopiero wtedy zauważyłam, że lnianowłosy delikwent, który ośmielił się zmącić moje jezioro, stoi przy brzegu po pas w wodzie i z rosnącym zadowoleniem podziwia darmowy striptiz, w celu uzyskania lepszej widoczności pochylając się do przodu.
- A teraz będzie najbardziej pikantny kawałek - poinformowałam z kuszącą obietnicą w głosie i wypuściłam wodze. Moja wymęczona kobyłka rozwinęła niesamowitą prędkość. Z rozpędem wbiła się w wodę szeroką piersią, a spieniona fala zwaliła uciekającego gościa z nóg i zanurzyła z głową.(...)

następnego dnia...

Stokrotka, osiodłana i niezadowolona, stała przy ganku przytrzymywana za uzdę przez chudego wyrostka w wieku około trzynastu lat. Zaczął okrężnie. Przyznałam, że spałam doskonale, jadłam jeszcze lepiej i w ogóle bardzo mi się tu u nich podoba. Chłopak obdarzył mnie szczerbatym uśmiechem i obiecał, że przy następnej wizycie też się nie rozczaruję. W tajemnicy zdradziłam mu, że zamierzam pozostać w Dogewie do końca życia i nawet wybrałam miejsce, gdzie mnie pochowają - o, pod tamtą osiką. Nie trzeba było przysyłać chłopaczka z tak wyrazistą mimiką. Kolejno zademonstrował zdziwienie, strach i zamieszanie, a potem nieśmiało powiedział, że powinnam pojechać sobie dobrowolnie albo będzie musiał mnie do tego... skłonić. Byłam najedzona i w dobrodusznym nastroju, więc nie zamieniłam Bogu ducha winnego dziecięcia w ropuchę. Po prostu strzeliłam z oczu parą bardzo efektownych błyskawic, a następnie złośliwym tonem zaproponowałam, żeby spróbował. Chłopak wykazał się zdrowym rozsądkiem i zwiał. Ja głaskałam Stokrotkę i niecierpliwie czekałam na ciąg dalszy. Niedługo przed obliczem mojej skromnej osoby pojawiła się Rada Starszych w pełnym składzie, w liczbie sztuk trzech i na trzy głosy zaczęła czynić aluzje, że tak w ogóle to miło było i tak dalej, ale wszystko co dobre się kiedyś kończy. Ja stawiałam opór jak cnotliwa mniszka do której próbuje się dobierać trójka rozpustników. Nie, nie wyjadę z Dogewy. A jeśli spróbują wyrzucić mnie siłą to najpierw będą musieli wykopać osikę (tę właśnie, która tak bardzo spodobała mi się w charakterze przyszłego nagrobka), ponieważ uczepię się jej rękoma i nogami i będę się drzeć. By nie wątpili w powagę moich zamiarów, mocniej objęłam drzewko, odkaszlnęłam i niezbyt głośno (na próbę) śpiewnie krzyknęłam długie “A!". Dogewa nie miała jeszcze okazji gościć szurniętych adeptek i wcześni przechodnie postanowili obejrzeć sobie ów niesamowity fenomen z bliska. Ale ja zdecydowałam, że co za dużo to niezdrowo, puściłam osikę i udałam, że uderzyłam się w nogę, popierając wrzask paroma odpowiednimi wyrażeniami. W tym momencie zjawił się władca, który tak naprawdę powinien był cały ten spektakl rozpocząć. Wyglądał tak imponująco, że muszę przyznać, iż się nieco przeraziłam. Na starannie uczesanych włosach lśniła złota obręcz z dużym szmaragdem w kształcie rombu, a w miejscu wyświechtanego ubrania znajdowało się jasne workopodobne coś, przywodzące na myśl odświętną togę mistrza i powiewające nawet bez pomocy wiatru.
- Jesteś dorosłą, mądrą kobietą! - patetycznie zaczął Len, wyraźnie na potrzeby Starszych ze wzruszeniem przysłuchujących się jego przemowie. (“Ani jedno, ani drugie, ani trzecie" - pomyślałam).
- Powinnaś rozumieć, jakie niebezpieczeństwo ściągasz na siebie i na nasze głowy, pozostając w Dogewie. Ludzie uzbroili się przeciwko wampirom. Jeżeli nie wrócisz do Szkoły cała i zdrowa...
- Tę piosenkę już słyszałam - przerwałam bez najmniejszego szacunku, przykucnęłam i z autentyczną ciekawością pociągnęłam brzeżek samoruszającego się wora. Ku mojemu zachwytowi pod nim odnalazły się wczorajsze wytarte spodnie. Len szybko obciągnął szatę, ukradkiem pokazując mi zaciśniętą pięść.
- W takim razie odjedź.
- Pojadę. Jak będę chciała.
- A czemu nie miałabyś zachcieć już teraz zaraz? - podchwytliwie zaproponował władca.
- Niby po co? Tu mi dobrze, tu mi ciepło - karmią jak tuczne prosię, na noc opowiadają wesołe bajki, z rana pokazują przedstawienia. - Wyprostowałam się i popatrzyłam Lenowi prosto w oczy. Wampir tylko westchnął.
- Wolho, tak będzie lepiej. Nie myśl, że cię wyganiamy, bo nie lubimy. Ale jest dla nas bardzo ważne, by ludzie dowiedzieli się prawdy o Dogewie. My... odpowiednio wynagrodzimy cię za pomoc. - Len popatrzył na mnie znacząco.
- W tej chwili prawda wygląda następująco - oznajmiłam nieprzekupnym tonem rewizora. - Żaden potwór nie istnieje. Wampiry starannie ukrywają, co się stało z zaginionymi magami i mnie wyganiają z Dogewy, żebym nie zdążyła się niczego dowiedzieć.
- Nie powiesz tego! - oburzył się.
- Powiem.
- Nie ośmielisz się!
- Zobaczymy!
Gdybym była bryłą lodu, stopiłabym się pod jego spojrzeniem. A potem odwrócił się gwałtownie i odszedł, nie oglądając się za siebie. I tak przy pełnym braku aprobaty ze strony władzy wewnętrznej i zewnętrznej Dogewa znalazła się całkowicie w moim władaniu.
A dzień dopiero się zaczynał, w związku z czym można było spędzić go z jak największym pożytkiem!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lilenne dnia Pią 18:48, 17 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wredniak
Imperator Offtopu
Arcymag
Imperator Offtopu <br> Arcymag



Dołączył: 07 Kwi 2009
Posty: 1442
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Rzeszów
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 22:10, 17 Kwi 2009    Temat postu:

Z dresdena book 04:

Najlepsza broń na elfy:

- Głupcze - zasyczała Aurora - rozedrę jej gardło gołymi rękami. Odrzuciłem nóż i oświadczyłem:
- Nie. Nie zrobisz tego.
Roześmiała się. Oczy miała szalone i kuszące.
- A czemuż to? - spytała.
Otworzyłem zatrzask torby lekarskiej.
- Ponieważ wiem coś, czego ty nie wiesz.
- Doprawdy? - Nie przestawała się śmiać. - Cóż ty możesz wiedzieć takiego, co by miało teraz znaczenie?
Posłałem jej zimny uśmiech.
- Znam numer telefonu do pizzerii - powiedziałem, otwierając torbę. - Bierz ją, Tut!
W torbie zaszurało, zapiszczało i wystrzelił z niej Tut-Tut, zostawiając za sobą smugę purpurowych iskier. Mały elf wciąż miał na głowie zastępczy hełm z nakrętki, ale broń zamienił na cienki śrubokręt z pomarańczowym, plastikowym trzonkiem, jeden z tych, po które posłałem Billy’ego do Wal-Martu.
Aurora zaśmiała się znowu, tym razem brzydziej.
- I co ten malec umie zrobić?
Tut zadął w trąbkę i pisnął przeszywającym głosem:
- W imię lorda Pizzy! Do ataku!
Z torby wytrysnęła chmura purpurowych iskier i chmara maleńkich elfów uzbrojonych w zimne stalowe ostrza osadzone w pomarańczowym plastiku. Wzleciały w górę i rzuciły się na Aurorę, sypiąc czerwonymi iskrami i błyskając stalą.
Oczy Aurory spotkały mój wzrok i dostrzegłem w nich nagły strach, kiedy uświadomiła sobie, co ją czeka. Uniosła rękę, gromadząc wokół złotą moc, ale jeden z elfów machnął śrubokrętem i rozciął jej skórę dłoni. Popłynęła krew, Aurora krzyknęła, a złote światło przygasło.
- Nie! - zawyła. - Nie! Nie teraz!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 10:47, 18 Kwi 2009    Temat postu:

Akta Dresdena 5 - Śmiertelne maski
Fragment trochę brutalny, ale i tak mnie bawi. Można go zatytułować "Nie zadzieraj z magiem, który trzyma kij bejsbolowy"

Kiedy Michael wychodził, Cassius śmiał się za jego plecami. Sania wyszedł następny, spoglądając na mnie przez ramię.
- Głupcy - mruknął Cassius, podnosząc się. - Słabi głupcy. Wziąłem kij bejsbolowy i skierowałem się ku drzwiom.
- Mylisz się - powiedziałem do Cassiusa.
- Słabi - powtórzył Cassius. - Starzec wrzeszczał już po godzinie, wiesz? Nicodemus zaczął od jego pleców. Chłostał go łańcuchami. Potem Deirdre się z nim zabawiała.
Rzuciłem mu przez ramię twarde spojrzenie. Jego uniesiona górna warga odsłaniała zęby w szyderczym grymasie.
- Deirdre lubi łamać palce u rąk i nóg. Szkoda, że nie mogłem zostać dłużej. Wyrwałem mu tylko paznokcie u nóg. - Uśmiechał się szeroko, oczy mu błyszczały. - Ta kobieta z Bractwa jest twoja?
Poczułem, że moja warga też się unosi i obnaża zęby. Oczy Cassiusa płonęły.
- Pięknie krwawiła, prawda? Następnym razem, kiedy ją dopadnę, ciebie tam nie będzie, żeby przeszkodzić moim czarom. Węże ją pożrą. Kawałek po kawałku.
Gapiłem się na niego. Znów się uśmiechnął.
- Ale mnie się należy litość, prawda? Przebaczenie. Doprawdy, Bóg jest wielki.
Odwróciłem się od niego i powiedziałem bardzo cicho:
- Ludzie twojego pokroju zawsze mylą współczucie ze słabością. Michael i Sania nie są słabi. Na twoje szczęście są dobrymi ludźmi.
Cassius zaśmiał się.
- A na twoje nieszczęście ja nie jestem.
Zamachnąłem się kijem z półobrotu i złamałem mu rzepkę w prawym kolanie. Wrzasnął zaskoczony i upadł. Rozległ się trzask stawu. Znów się zamachnąłem i złamałem mu prawą kostkę.
Cassius zawył.
Lewe kolano też mu złamałem. I lewą kostkę. Miotał się z wrzaskiem, więc musiałem uderzyć z dziesięć razy.
- Przestań! - udało mu się wysapać. - Przestań, przestań, przestań!
Kopnąłem go w usta, żeby się zamknął, przydeptałem mu prawe przedramię i kilkoma następnymi ciosami zmiażdżyłem mu dłoń. Przyszpiliłem mu lewą rękę w ten sam sposób i zarzuciłem sobie kij na ramię.
- Posłuchaj, ty bezwartościowy gnoju. Ty nie jesteś ofiarą. Sam chciałeś być jednym z nich. Całe życie służyłeś mocom ciemności. Freddie Mercury powiedziałby, że u Belzebuba czeka już na ciebie diabeł.
- Co ty sobie wyobrażasz? - wydyszał. - Nie możesz... nie będziesz...
Nachyliłem się i ścisnąłem jego fałszywą koloratkę, podduszając go.
- Rycerze są dobrymi ludźmi. Ja nie. I nie stracę spokojnego snu, jeśli cię zabiję.
Potrząsałem nim przy każdym słowie tak mocno, że jego pokrwawione zęby szczękały.
- Gdzie. Jest. Nicodemus?
Cassius załamał się i zaczął chlipać. Jego pęcherz nie wytrzymał, w pokoju cuchnęło uryną. Krztusząc się, splunął krwią i wybitym zębem.
- Powiem - wystękał. - Proszę, nie.
Puściłem koloratkę i wygładziłem ją.
- Gdzie?
- Nie wiem - powiedział, unikając mojego wzroku. - Nie powiedział. Mam się z nim spotkać wieczorem. Miałem się z nim spotkać wieczorem. O ósmej.
- Gdzie się spotkać?
- Na lotnisku - powiedział Cassius i zaczął wymiotować. Ponieważ nadal przydeptywałem jego rękę, wszystko poszło na niego. - Nie wiem dokładnie, gdzie.
- Co on zamierza?
- Klątwę. Chce rzucić klątwę. Użyje do tego Całunu i krwi starca. Żeby dopełnić rytuału, będzie się musiał przemieszczać.
- Dlaczego?
- Ta klątwa to zaraza. Musi ją rozprzestrzenić, zarazić jak najwięcej ludzi. To go wzmocni. Apokalipsa.
Zabrałem stopę z jego ręki i kijem zmiażdżyłem hotelowy telefon. Znalazłem komórkę Cassiusa i też ją rozwaliłem. Potem sięgnąłem do swojej kieszeni i rzuciłem mu ćwierćdolarówkę.
- Automat jest po drugiej stronie parkingu, za miejscem wysypanym tłuczonym szkłem. Lepiej wezwij sobie karetkę. - Ruszyłem do wyjścia, nie oglądając się za siebie. - Jeśli cię kiedykolwiek znowu zobaczę, zabiję.
Michael i Sania czekali na mnie na zewnątrz. Na twarzy Sani malowała się pewna satysfakcja. Michael był ponury i zmartwiony. Utkwił we mnie wzrok.
- To było konieczne - odezwałem się do Michaela. Mój głos nie wyrażał emocji. - On żyje. To więcej, niż zasługuje.
- Być może - odparł Michael. - Ale to, co zrobiłeś, Harry, było złe. Jakaś część mnie czuła mdłości. Druga część była jednak zadowolona. Nie miałem pewności, która z nich jest większa.
- Słyszałeś, co mówił o Shiro. I o Susan. Oczy Michaela pociemniały.
- Ale to, co zrobiłeś, wcale nie staje się przez to dobre.
- Nie, nie staje. - Spojrzałem mu w oczy. - Chyba Bóg mi wybaczy? Michael milczał przez chwilę, potem twarz mu złagodniała. Klepiąc mnie po ramieniu, oznajmił:
- Bóg jest zawsze miłosierny.
- To, co mu zrobiłeś, było w gruncie rzeczy wielkoduszne - powiedział Sania filozoficznie. - Relatywnie rzecz biorąc. Może i zrobiłeś mu krzywdę, ale przecież żyje. Będzie miał dużo czasu, żeby rozważyć swój wybór.
- No, no - powiedziałem. - Ale ze mnie łaskawca. Zrobiłem to dla jego własnego dobra.
Sania przytaknął ponuro.
- Grunt to dobre chęci. Michael skinął głową.
- Kim my jesteśmy, aby cię osądzać? Oczy mu błysnęły i zwrócił się do Sani:
- A widziałeś minę węża, kiedy Harry zamierzył się kijem?
Sania uśmiechnął się i zaczął pogwizdywać, kiedy tak szliśmy przez parking. Władowaliśmy się do furgonetki.
- Podrzuć mnie do domu - poprosiłem. - Muszę zabrać parę rzeczy i podzwonić tu i tam.
- Pojedynek? - spytał Michael. - Harry, jesteś pewien, że nie chcesz, żebym ja...
- Zostaw to mnie - przerwałem mu. - Ty i tak masz dosyć na głowie. Umiem sobie poradzić. Spotkamy się później na lotnisku i pomogę wam odnaleźć Shira.
- Jeśli przeżyjesz - zauważył Sania.
- Tak. Dziękuję wam, towarzyszu Oczywisty. Rosjanin wyszczerzył się.
- Czy to, co dałeś Cassiusowi, to była ćwierćdolarówka?
- Owszem.
- Na telefon? - Yhm.
- Teraz telefon kosztuje więcej - stwierdził Michael. Oparłem się wygodniej i pozwoliłem sobie na uśmiech.
- Przecież wiem.
Sania i Michael wybuchnęli śmiechem. Michael zabębnił o kierownicę.
Nie przyłączyłem się do nich, ale cieszyłem się ich wesołością na tyle, na ile mogłem. Lutowe słońce szybko zbliżało się do linii horyzontu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:09, 18 Kwi 2009    Temat postu:

Zawód: Wiedźma tom 1

Wampir uśmiechnął się, pokazując długie kły. Każdy by się uśmiechnął, widząc, jak spełzam - zsuwam się po stromym boku Stokrotki. Przerzuciłam wodze przez głowę kobyły i spojrzałam na niego wyczekująco. Strażnik granicy okazał się wyższy ode mnie o pół głowy, szeroki w barach i całkiem niczego sobie. Długie ciemne włosy otaczały wąską opaloną twarz, a złożone za plecami skrzydła nadawały mu pewne podobieństwo do Moro-ja, demona - wysłannika śmierci, którego wielgachny posąg stał w auli Szkoły. Czarne, przeszywające, lekko skośne oczy badały moją niezbyt interesującą powierzchowność, ale jednak nie potrafiły odgadnąć, co się za nią ukrywa.
- Kim pani jest i czego szuka w Dogewie? - zapytał z mocą, gardłowym i całkiem groźnym głosem.
- Ja? - Skupiona na wysyłaniu sygnału telepatycznego, zapomniałam o przygotowanej zawczasu odpowiedzi.
- No przecież nie ja! - Wampir zniżył się do żartu. Mnie jakby jakiś leszy podkusił.
- O, ja jestem po prostu młodą, przepiękną i niewinną panną, samotnie i smutno błąkającą się po ciemnym lesie w oczekiwaniu swego strasznego losu - wypaliłam, przypominając sobie pogłoski o gustach wampirów i uczciwie starając się nie roześmiać strażnikowi prosto w twarz. Czy muszę wspominać, że właściwa odpowiedź nie miała nic wspólnego z moją improwizacją?
Wampira zamurowało tak, że dużo bardziej ode mnie zaczął przypominać skrzywdzoną przez los pannę.

***************************************

Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Proszę - bez nadziei w głosie westchnął władca, przyjmując bardziej dostojną pozycję.
W drzwiach, wściekle przepychając się ze sobą, utknęły dwie wampirzyce. Były zbyt zawstydzone, by kłócić się przy władcy i wyrażały wzajemną niechęć głośnym sapaniem i pochmurnymi spojrzeniami. Zauważalne pchnięcie w plecy pomogło im się znaleźć w Domu Narad równocześnie i zobaczyłam rudy krowi pysk, który z ciekawością badał urządzenie pokoju.
Po namyśle krowa poruszyła uchem, zwróciła na Lena zakochane spojrzenie brązowych oczu i cichutko zamuczała.
- Witaj, władco - głosy oskarżycielki i oskarżonej zlały się w jeden.
“Mam sobie pójść?" - pokazałam spojrzeniem drzwi. Len pokręcił głową, ukradkiem dając mi kuksańca w bok. Opamiętałam się i zeskoczyłam z podłokietnika. Ot, co znaczy wychowanie arystokratyczne! Radość ze spotkania z krową, którą promieniował, mogła równać się tylko z radością byka. Popieściwszy spojrzeniem zwierzę, Len odwrócił się w kierunku petentek. Prawie namacalnie tchnęło od niego królewskim dostojeństwem, przenikliwym współczuciem i nieskończoną miłością do poddanych. Zachwycone wampirzyce ucichły. Ja śmiałam się w kułak, przypominając sobie wyraz monarszego oblicza, gdy zapukano do drzwi.
- Podejdźcie bliżej - dźwięcznie rozkazał Len, obciągając płaszcz. Wampirzyce zrobiły kilka nieśmiałych kroków do przodu. Krowa nie została w tyle.
- Co sprowadziło was przed mój sprawiedliwy sąd, szanowne oskarżycielki? - z ojcowską troską w głosie zapytał władca, ostrożnie obserwując nieco uniesiony do góry krowi ogon. “Szanowne" zaczęły mówić, a potem wykłócać się na dwa głosy.
- Po kolei, po kolei. - Władca zmarszczył brwi. Wampirzyce nie miały nic przeciwko mówieniu po kolei, ale każda chciała wypowiedzieć się jako pierwsza.
- Stop, może zaczniemy od pani. - Len losowo skinął w kierunku jednej z kobiet.
- Krowa mi tego, znikła - po krótkiej nieśmiałej pauzie zaczęła tamta. - Dobra krowa, dojna, ruda. - Dowód rzeczowy zamuczał. - Nie ma jej przez miesiąc, drugi, trzeci. A dziś rano przyprowadza moją Gwiazdkę do sąsiedzkiego buhaja ta... Cenzuralnego określenia na “tę" oskarżycielka nie znalazła.
- To na pewno pani krowa? - sprecyzował Len.
- Na krzyż się klnę!
Krzyż w kontekście wampirów mnie rozbawił.
- Muuuu! - zgodziła się krowa.
- Wierzę - powiedział Len po namyśle.
- Druga wersja? Oskarżona z gotowością przechwyciła pałeczkę.
- Idę sobie jakoś lasem, słyszę - krowa muczy. Tak smętnie muczy, jakby wołała pomocy. To idę w jej stronę. Patrzę - biedaczka spadła do parowu, stoi po brzuch w błocie, już tak osłabła, że nawet wyjść nie próbuje. Ile się namęczyłam, zanim ją wyciągnęłam, a potem przez dwa tygodnie się nią opiekowałam, ani nocy nie spałam... Umarła ona dla poprzedniej właścicielki, leniwej gapy – ta nawet nie próbowała szukać, a jak zauważyła przez płot sąsiada, to się zaczęła drzeć, że niby ratunku, złodziejka!
Krowa zamuczała dokładnie tak samo chętnie, błagając władcę, by możliwie najszybciej podjął decyzję odnośnie prawa własności i puścił biedne zwierzę na wieczorny udój.
- Dokładnie tak było - oświadczył Len.
- Ale kto ona niby jest, jak nie złodziejka? - nie poddawała się oskarżycielka. - Porządna wampirzyca zanim zamknie kurczaka-przybłędę w swoim kurniku, najpierw spyta każdej gospodyni w okolicy. A tu, kto by to słyszał - dojną krowę uprowadziła z podwórka!
- Trzeba było lepiej inwentarza pilnować!
Kłótnia rozpoczęła się od nowa. “Inwentarz" smętnie śledził wydarzenia.
- Cicho, szanowne panie, cicho! - zaprotestował Len.
- Szkoda ją ubić, młoda jeszcze, nieźle się doi - pożaliła się oskarżycielka.
Len zauważalnie się zawstydził, porzucając pomysł mechanicznego podziału krowy.
- Słuchajcie, a czy byk, tego... zdążył? - spytałam nieoczekiwanie dla samej siebie. Krowa się zaczerwieniła.
- Chyba tak - niepewnie odpowiedziała pierwsza właścicielka.
- Znaczy, ona jest cielna? - kontynuowałam, nabierając wiatru w żagle. - To niech oskarżycielka zabiera należącą do niej krowę, a gdy urodzi się cielak - odda go oskarżonej. Jako nagrodę za uratowanie krowiego życia.
Twarze i pyski zebranych rozjaśniły się i z nadzieją zwróciły w kierunku Lena.
- Niech tak się stanie - bez wahania zgodził się władca.
Krowa radośnie sobie ulżyła. Nastąpiła pantomima, która wzbudziła mój niewysłowiony zachwyt. Po wniesieniu swojego możliwego udziału krowa odwróciła się z godnością i porzuciła miejsce wydarzeń. Nieznacznie ściemniałe oczy władcy spowodowały, że wampirzyce rozwinęły aktywną działalność służącą usunięciu problemu. Len milczał taktownie, co powodowało zwiększenie wiszącego w powietrzu napięcia. Po Domu Narad pełzł słodkawy zapaszek, tak bardzo miły chłopskiemu sercu.
- Chciałabym z waszą wysokością pomówić... Na osobności - zlitowałam się.
- O... tak, oczywiście! - poruszył się Len
Na wyścigi rzuciliśmy się ku wyjściu z Domu, zostawiwszy otwarte drzwi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 17:12, 22 Kwi 2009    Temat postu:

Lynn Kurland - Przeklęci

- Wejdź i mów szybko! - wrzasnął Kendrick.
Worthington znowu westchnął i rzucił błagalne spojrzenie ku
niebiosom, po czym wszedł do środka. Kendrick chodził w tę
i z powrotem po pokoju, z rękami założonymi do tyłu.
- No i co? - spytał niecierpliwie. - Którą komnatę wybrała,
staruszku? Mam nadzieję, że niebieską. Zawsze chciałem
napędzić stracha jakiejś bezrozumnej kobiecie w niebieskiej
komnacie.
- Nie, milordzie, nie wybrała niebieskiej komnaty.
Kendrick skrzyżował ręce na piersi. Na jego twarzy pojawił
się grymas uśmiechu.
- Co, wybrała pewnie tę żółtą graciarnię? Lady Emily tak się
napracowała nad swoim sanktuarium, zanim przedwcześnie
opuściła ten padół.
Worthington nie zdołał stłumić kolejnego westchnienia.
- Lordzie Kendrick, sądzę, że może powinien pan ponownie
to przemyśleć.
Kendrick zmarszczył gniewnie brwi.
- Pozbycie się tej ostatniej z rodu Buchananów jest moją
jedyną nadzieją, o czym sam wiesz doskonale.
- Ona jest inna.
- Należy do Buchananów. I to wystarczy.
[ - Ma charakter.
- I z pewnością wygląda zupełnie jak Matylda.
Worthington potrząsnął głową.
- Nie. Ma ciemne włosy i najpiękniejsze piwne oczy, jakie
widziałem. Na pewno nie chciałby pan jej zabić, co nie znaczy,
że kiedykolwiek w przeszłości był pan do tego zdolny.
Twarz Kendricka jeszcze bardziej spochmurniała.
- Widzę, że rzuciła już na ciebie urok. - Zamaszyście
podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Wszystkie kobiety
Buchananów były sukami, poczynając od tej dziwki, której
o mało nie poślubiłem. Może zabójstwo nie okaże się konieczne,
ale na pewno dostanę od niej to, czego chcę. - Odwrócił się i przeszył Worthingtona zimnym wzrokiem. - A teraz powiedz,
który z pięciu pokoi wybrała. Dość mam już dziś zagadek.
Worthington zdał sobie sprawę, jak bezcelowa byłaby dalsza
dyskusja. Kendrick całkowicie tracił zdrowy rozsadek, kiedy
chodziło o Matyldę albo którąś z jej nieszczęsnych potomkiń.
Worthington już dawno dał za wygraną i zaprzestał prób
zmiany swego pana. Nie udało się to jego ojcu ani dziadkowi,
ani pradziadkowi. Z westchnieniem odwrócił głowę.
- Nie wybrała żadnego z tych pokoi, milordzie - rzucił przez
ramię otwierając drzwi gabinetu.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Worthington był już
piętro niżej, gdy cały zamek zatrząsł się od wściekłego ryku
Kendricka.
Rządca uśmiechnął się do siebie, niespiesznie schodząc po
schodach. Może młody lord Seakirk zastanowi się dwa razy,
zanim zabije dziewczynę, której krew obryzgałaby jego własne
łóżko.
*****************************

Miał ochotę wyskoczyć z ukrycia i porządnie wystraszyć te
bezmyślne kukły. Po chwili zastanowienia stwierdził, że pomysł
nie jest wcale taki zły.
- A to co ma znaczyć? - zagrzmiał wkraczając zamaszyście
do hallu.
Kobieta o mało nie zemdlała. Może słyszała o legendzie
zamku Seakirk, którą Kendrick starannie podtrzymywał przy
każdej możliwej okazji. Im więcej ludzi wierzy, że zamek
nawiedzają duchy, tym rzadziej tu zaglądają i Kendrick ma
święty spokój.
Genevieve ze złością rzuciła okiem w jego stronę, po czym
uprzejmie zwróciła się do gości.
- To tylko wiatr, lady Hampton. Lordzie Hampton, wydaje
mi się, że państwa samochód już podjechał. Zatelefonuję do
państwa. Do widzenia.
Wypchnęła ich prawie z hallu i zamknęła drzwi. Kendrick
podszedł bliżej, mierząc ją swoim najgroźniejszym spojrzeniem.
- Żądam wyjaśnień!
Oparła się plecami o drzwi i ziewnęła. Nie było to dyskretne,
wytworne ziewnięcie, lecz demonstracja znużenia. Albo znudzenia.
Kendrick nie był pewien, co dokładnie ma przez to
rozumieć, Genevieve jednak bez wątpienia chciała go obrazić,
a to mu się nie podobało.
- Przeklęta wiedźmo, odpowiadaj!
Odepchnęła się od drzwi i stwierdziła:
- Och, urządzanie domu to ciężka robota... - I zawołała:
- Worthington, może pan podawać lunch.
- Jeszcze nie pora, milady - odpowiedział z kuchni lokaj.
- Nie szkodzi - ostro skwitowała Genevieve. - Zdaje się, że
ja tu decyduję.
Kendrick stał z otwartymi ustami, kiedy przeszła obok, jakby
wcale go tu nie było. W ogóle nie zauważyła groźnego wyrazu
twarzy, który swoim zdaniem zaprezentował bez zarzutu.
Przyglądał się z głupią miną, jak jej zgrabna postać w dżinsach
i długim swetrze niespiesznie oddala się w stronę kuchni.
Włosy miała związane z tyłu głowy w coś prześmiesznie
przypominającego ogon konia. Majtał się w prawo i lewo, kiedy
sunęła po posadzce z zuchwale zadartą głową.
Gdy zniknęła z pola widzenia, Kendricka trafił szlag. Niech
ta wiedźma nie wyobraża sobie, że tak łatwo go zbyć! Wściekły
ruszył do kuchni i stanął tuż obok niej. Sięgała właśnie do
lodówki. Kendrick dawno nie był taki rozsierdzony.
- Zaczynam mieć dosyć twojej bezczelności!
Cofnął się odruchowo, gdy gwałtownie otworzyła drzwi
lodówki. Gdyby miał ciało, uderzyłaby go prosto w twarz.
Impertynencje Genevieve stawały się nie do zniesienia.
- Nie pozwolę się lekceważyć!
- Worthington, nie mamy już lodów, a mam ogromną
ochotę na mrożony koktajl. Czy mógłby pan pojechać do
sklepu?
- Milady, lody są niezdrowe.
Zatrzasnęła z rozmachem lodówkę.
- Nie szkodzi - stwierdziła stanowczo. - Nie jest pan moją
matką i nikt nie będzie mi mówił, co mogę jeść, a czego nie.
Jeśli mam ochotę na lody, pana obowiązkiem jest mi je podać.
Czy to jest jasne?
Kendrick skrzyżował ramiona na piersi i przyglądał się reakcji Worthingtona. Teraz Genevieve zobaczy, kto jest szefem
kuchni.
- Oczywiście, milady - odezwał się cichym głosem Worthington.
- Pani życzenie jest dla mnie rozkazem. Koktajl
czekoladowy rano, w południe i wieczorem, jeśli tak pani każe.
Kendrick mruknął z niesmakiem. Lokaj popisał się wyjątkową
siłą charakteru...
***************************

Od czasu, kiedy
znalazła pokwitowanie, całymi dniami byli nierozłączni. Genevieve
wciąż spodziewała się, że Kendricka znudzi jej towarzystwo,
aie jakoś na to nie wyglądało. Jeśli spała trochę dłużej,
budził ją, a kiedy chciała wcześniej się położyć, robił tyle
hałasu, że i tak by nie usnęła. Niech Bóg broni, żeby przyszła
jej ochota poczytać w ciągu dnia. Kendrick nie znosił być
ignorowany. Kilka razy powiedziała mu wprost, że jest nieznośny,
ale w gruncie rzeczy lubiła jego mrukliwe gderanie
i średniowieczne pijackie piosenki, które ryczał jej o świcie nad
uchem, jeśli zaspała. Rozczulało ją, że tak zabiega o każdą
chwilę jej uwagi.
**************************

- Opowiadaj - poprosiła.
- Lista moich wyczynów jest długa.
- Powiem ci, kiedy mnie znudzisz.
Kendrick podparł głowę dłonią.
- No cóż... - zaczął z poważną miną. - Pewnie domyślasz
się, że byłem chłopcem ciekawym świata...
- Nieznośnym - uściśliła.
- Niezwykle inteligentnym...
- Wścibskim bachorem.
- Przedsiębiorczym...
- Biedna twoja matka!... - roześmiała się.
- Uwielbiała mnie - stwierdził udając, że się obronił.
- Zupełnie się nie zmartwiła, kiedy rozłożyłem na części
pierwszy most zwodzony, żeby sprawdzić, jak działa.
Genevieve otworzyła szeroko oczy.
- Niemożliwe... Jak tyś to zrobił?
- Kiedyś w nocy - powiedział z dumą. - Miałem szczęście,
że nasi wrogowie nie dybali w pobliżu, inaczej nie miałabyś
u swego boku tak przystojnego rycerza.
Zignorowała tę próżną uwagę.
- I co zrobił twój ojciec?
- Pochwalił za ciekawy umysł, a potem tak wrzeszczał, że
o mało nie ogłuchłem. Tym razem nie dostało mi się tak
strasznie. Ale kiedy niemal zdemolowałem kuźnię, próbując
swoich sił w kowalskim fachu, naprawdę wyglądał, jakby chciał
mnie zlać.
Genevieve skrzywiła się widząc jego diabelski uśmieszek.
- Filip, mój brat, był ze mną. - Kendrick roześmiał się do
swych wspomnień. - Ciągle słyszę jego lamenty: „Kendrick,
ojciec cię wychłoszcze! Zastanów się, co robisz. Och, Kendrick,
proszę, błagam cię, nie rób tego!" Filip był zawsze bardziej
subordynowany.
- Czy ojciec zbił cię za to?
- Nie, upił się i straszył, że mnie wydziedziczy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Madlenita
Spiritus Movens
Bakałarz II stopnia



Dołączył: 19 Cze 2008
Posty: 859
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Piotrków Trybunalski
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 23:04, 22 Kwi 2009    Temat postu:

O, to jak tak miałam z Podatkiem Wójtowicz, prawie pól ksiązki przepisałam:

a co tam, podam wszystko:



Na polanie pojawił się elegancik w towarzystwie staruszka odzianego w coś pomiędzy opończą a koszulą nocną. Dziadek, nucąc pod nosem, ruszył w las, a Łukasz rozejrzał się nerwowo po pobojowisku.
– No, troszkę się popieprzyło – westchnął.
– Popieprzyło się, pewnie, że się popieprzyło! – jęknął Piotrek. – Ziemia mnie zeżarła, a Monika... – Machnął ręką w stronę leżącej dziewczyny.
Łukasz poprawił krawat. Minę miał nieco niewyraźną i już na pierwszy rzut oka było widać, że nie zamierza zanadto roztrząsać problemu.
– No niestety, humanum errare est i dotyczy to nawet naszego Urzędu.
– Czyli? – Jens nie dał się zbyć przysłowiem
– To nie jest zwyczajny nielegalny lokator. To... no nie wiem, jak to nazwać... sól tej ziemi, duch Lubelszczyzny, pradawny byt. Ma prawo do terenu przez zasiedzenie. Płaci, rzecz jasna, podatki, tyle że według innej stawki, no i ostatnio był aktywny paręset lat temu! Wtedy nie było jeszcze instytucji, takich Poborców jak teraz, sami wiecie. Nie bardzo wiedzieliśmy, co z nim zrobić, na szczęście przypomniałem sobie o dziadziu. – Wskazał na staruszka, który właśnie z dziecinną radością śpiewał coś do kępki mchu. – Rodzice upchnęli go w domu spokojnej starości dla wariatów, ale jakoś dało się go wyciągnąć. Pogada z tym czymś i będzie okay. – Uśmiechnął się z niejakim przymusem.
– Okay?! A Monika?
Łukasz zerknął na nieruchome ciało dziewczyny i natychmiast odwrócił wzrok.
– No niestety, nieprędko trafi się nam kolejny mag. Duża strata do Urzędu.


To wszystko, co było w obficie ilustrowanej książce o demonach, zjawach i żywinach płci żeńskiej, pamiętał doskonale. Chociaż najciekawsze były obrazki.


Szaleje bezrobocie – przypomniała trzeźwo. – Niby mogłabym pójść na bagno, ale chyba nikt jeszcze nie widział rusałki z insektofobią. Mam tańczyć na uroczysku ze sprayem na komary w każdej ręce?


– Nie chodzi o genetykę. W twoim przypadku to już bardziej o genealogię. I o formalności. Formalnie jesteś w prostej linii potomkiem rusałki w dziewiątym pokoleniu, potomkiem płci żeńskiej, czyli rusałką. Z formalnego punktu widzenia twoi synowie raczej będą ludźmi, chociaż nie wiadomo.
– Raczej? – obruszyła się dziewczyna.
– A skąd ja mam wiedzieć, z kim ci strzeli do głowy mieć dzieci? – Jens wzruszył ramionami.



Sum mieszkał w jeziorze co najmniej od trzystu lat. Gdyby nie był rybą, można by go było określić mianem szczwanego lisa. Od mniej więcej stu lat między nim a Urzędem krążyła obfita korespondencja, dotycząca ulg, odroczeń spłaty, umorzeń i progu skarbowego. Jak na rybę świetnie sobie radził z językiem urzędowym i wszystkimi możliwymi kruczkami prawnymi. Po wielu bataliach Urząd postawił wreszcie na swoim i zażądał spłaty zaległych Podatków z okresu stu dwóch lat wraz z odsetkami. W tak zwanym międzyczasie płatnik odwołał się do paru sądów, oskarżył Urząd o nękanie i uzyskał zakaz wstępu Poborców na teren jeziora. W toku było pięć spraw sądowych z powództwa podatnika i trzy z powództwa Urzędu. Trybunał do Spraw Niezwykłych miał ciężki orzech do zgryzienia, a Urząd zorganizował warty Poborców nad jeziorem. Sum napisał szósty pozew.
Trzymanie warty połączone z nękaniem psychicznym niesolidnego płatnika (polecenie było dopisane w aktach czerwonym flamastrem i trzykrotnie podkreślone) było całkiem przyjemnym zajęciem.


– I ty to mówisz?! – zdziwił się. – Trzy miesiące temu żyłaś sobie jak zwykłoczłek, w uporządkowanej, zwyczajnej rzeczywistości, potem zostałaś Poborcą, okazałaś się rusałką, a teraz sterczysz i pilnujesz suma ze skłonnościami do pieniactwa sądowego. I to nie jest, twoim zdaniem, szalony świat?
– Teraz to jest moja codzienność – stwierdziła rzeczowo Monika. – Trochę mi to ogranicza wyobraźnię. O czym marzyć, skoro ten fantastyczny świat stał się zwyczajnym?




. Powinny przejść na dietę. Ledwo sobie wodnika znalazły, a już się roztyły. A ja muszę dbać o image. Z takimi purchawami nikt mnie nie może zobaczyć.
Monika zamarła przy otwartych drzwiach lodówki.
– A ja myślałam, że żaby mają proste życie – zdumiała się.


Już po chwili przypomniała sobie, co robiły w takiej sytuacji nieszczęsne blond bohaterki więzione z reguły przez psychopatów. Po pierwsze, czekały na ratunek.
(...)
Monika powoli dochodziła do wniosku, że filmowe dziewczyny spokojnie czekające na ratunek były tymi rozsądniejszymi.

– Znasz go?
– Mniej więcej. To pan Sprawiedliwość.
– Kto?!
– Nie moja wina, że ma taki idiotyczny pseudonim.


– Jak tam... ee... Mariusz?
– Wywieziony – mruknęła obojętnie Kasieńka, a Magik nie zakrztusił się kawą tylko dlatego, że już się przyzwyczaił.



A Kasieńka miała osobliwy antytalent do zaklęć czyszczących pamięć.
Po Polsce pętało się już kilkanaście ofiar tego antytalentu. W najlepszym razie tylko z amnezją, w gorszym jeszcze z jakimiś uszkodzeniami. Magik stanowczo zażądał, żeby usuwaniem świadków, lekarzy i byłych chłopaków zajmowali się Duży i Mały, ale Kasieńka czasami po prostu nie umiała zapanować nad nerwami. Wtedy Duży i Mały grzecznie schodzili jej z drogi, a po wszystkim wywozili nieszczęsną ofiarę na ostry dyżur albo do zaprzyjaźnionego psychiatryka.


– Wiecie już, że Łukasz zwariował? – zapytał zbolałym tonem.
– Mniej więcej – odparł Jens.
– Raczej więcej. – W nagłym akcie desperacji Piotrek wyłączył komputer, wyrwał z kontaktu wtyczki faksu i telefonu, dzwoniącą uparcie komórkę wyrzucił do kosza. – Wcześniej często tu bywał, więc teraz dzwonią ze wszystkich oddziałów i pytają, czy my tu tak masowo wykańczamy zwierzchników.


– To co, napadamy na niego? – zapytała Monika tonem sugerującym, że pytanie zadaje pro forma, ot tak, dla uzyskania potwierdzenia.

(chwilę po porwaniu) – Czuję się jak jakiś bandyta, a nie urzędnik.


, tu Urząd Skarbowy, który do tego zachowuje się jak... my. (mafia)

I nic nas nie obchodzi, co powie Warszawa. Wykończyliśmy już jednego szefa, teraz wykańczamy następnego, więc Centrala nam niestraszna.
Duży poczuł lekkie podenerwowanie. Po pierwsze, kobiety w mafii zawsze nieco go przerażały, bo sądził je według jedynej znanej sobie miary: Czarnej Kasieńki. Po drugie, rzeczywiście, kogoś ważnego tam ostatnio wykończyli.


– Filmy gangsterskie ci się na umysł rzuciły – ofuknęła go rusałka. – Każdego podejrzanego typa będziemy łapać i pakować do magazynu?! I co niby mamy z nimi robić?! W Bystrzycy się nie potopią, bo za płytko! A tego trzeba stąd jeszcze dziś zabrać, bo wujek będzie chciał tu majsterkować.
– Przede wszystkim trzeba uprzedzić Piotrka, że mamy na karku jeszcze mafię – zadecydował Jens.
– Ty mu powiesz czy ja?

– Mafia – stwierdził Piotrek tonem skończonego fatalisty. – Dlaczego mnie to nie dziwi?

– Jesteśmy Urząd Skarbowy, a nie mafia. My nie topimy ludzi.
– No, jeśli o konkrety chodzi... – odchrząknął nerwowo Piotrek. Wyraz boleści na jego twarzy ustąpił w pewnej mierze zakłopotaniu. – Osobiście tego nie pochwalam, ale się zdarzało.



Poszli do recepcji. Piotrek otworzył eleganckie dwuskrzydłowe drzwi z napisem „Obsługa klientów”.
Jens i Ślipiak zatrzymali się w progu.
– Co to ma być? – zapytał nieufnie ten pierwszy.
Za drzwiami był ciemny, długi korytarz i schody prowadzące w ciemność. Nieliczne pochodnie oświetlały zaledwie fragmenty kamiennego muru, pokrytego gdzieniegdzie paskudnymi liszajami.
Wodnik cofnął się i jeszcze raz przeczytał tabliczkę na drzwiach.
– No tak. – Pokiwał głową. – To naprawdę wiele wyjaśnia.



Korytarz był długi i ponury. Schodzili co najmniej dwadzieścia minut, zanim wreszcie dotarli do niewielkiej, zapuszczonej sali, być może poczekalni dla zdesperowanych petentów, ponieważ miejsce było odrażające i ponure. Na obrośniętej dziwnymi grzybami ścianie ktoś przymocował elegancką białą tabliczkę w kształcie strzałki, na której niebieskimi literami napisano:

ARCHIWUM pokoje 1-2455
INFORMACJA pok. 2456
REKLAMACJE, SKARGI I ZAŻALENIA pok. 7945
ZWROT NADPŁAT pok. 45567
Świece za opłatą można nabyć w pokoju 3067



– Pani Halinko!
Ściana uniosła się, ukazując elegancką recepcję, utrzymaną w miłych dla oka, pastelowych kolorach. Pod ścianami stały doniczki z palmami, z głośniczka sączyła się relaksująca muzyka, a za nowoczesnym biurkiem ze szklanym blatem siedziała urzędniczka.
Jens i Ślipiak zatrzymali się na progu, nie odrywając od niej wzroku.
– To jest pani Halinka. – Piotrek dokonał prezentacji. – Od siedemdziesięciu lat zdobywa tytuł pracownika roku.
Pani Halinka uśmiechnęła się skromnie. Jens aż się wzdrygnął, wodnik pisnął i przezornie skrył się za plecami Niemca. Tylko łypał zza nich niebieskim okiem.
– Tacy pracownicy jak pani to skarb – zapewnił Piotrek urzędniczkę.
(...)
– Pani Halinka. Pracuje w Urzędzie już ponad sto lat.
– Ale co to jest?!
– Troll miejski. Zanim przyszła do nas, pracowała w szkolnych sekretariatach. Ma wspaniały kontakt z młodzieżą. Wprost uwielbia dzieci.


Policjanci zajęli się rabusiem, a pokryte krostami monstrum cofnęło się w cień podwórza i dokonało niewielkiej implozji, która zmniejszyła jego rozmiary i zmieniła kształt. Jagienka przybrała ludzką postać.

Wedle odgórnie ustalonych zasad, Jagienka powinna spadać niczym grom z jasnego nieba, dosiadając białego smoka. Tak, według demonów z kręgów wyższych niż wyższe, miała wyglądać istota spełniająca dobre uczynki – demonia wersja karzącego ramienia sprawiedliwości.


\

. Demonica obrzuciła wrogim spojrzeniem swojego byłego małżonka, następnie drugiego mężczyznę, leżącego pod grządką z żółtymi pomidorami.
– Nie dość, że zżerasz mój torcik wiśniowy, to jeszcze trupy przywozisz –


Dobre uczynki były zmorą jej egzystencji na ziemi. Jej właściwym obowiązkiem było pilnowanie ruchu obustronnego przez znajdujące się na terenie miasta przejście międzywymiarowe. Kolejne demony pilnowały go od jakichś kilkuset, może nawet kilku tysięcy lat. Teraz ten dość uciążliwy obowiązek spadł na Jagienkę. I bardzo, ale to bardzo chętnie by się dowiedziała, który z jej poprzedników wprowadził irytującą konieczność świadczenia usług na rzecz miasta i okolicznej ludności. Jakiś stary pryk zapisał to w karcie „Obowiązki i prawa strażnika przejścia międzywymiarowego w Lublinie” i chcąc, a o wiele bardziej nie chcąc, Jagienka musiała ustawowo spełniać dwa i pół dobrego uczynku tygodniowo. Zapisywała je skrupulatnie, żeby się nie pomylić.


Na stacji benzynowej Czarna Kasieńka zatankowała, zapłaciła, i pieczołowicie zebrała małe naklejeczki o nominale 1 punktu. Cała mafia Magika na wyraźne polecenie szefa zbierała punkciki na stacjach benzynowych i w hipermarketach. Ulubionym zajęciem mafiosa było bowiem spędzanie godzin nad książeczkami z opisami nagród, które za te punkciki można było zdobyć, jak również skrupulatne przeliczanie zasobów.


Rankiem pozostało mu tylko dostarczyć chrapiącego Ślipiaka i odrobinę nieprzytomną rusałkę do Urzędu, gdzie mogli spokojnie odespać nocną zabawę przy biurkach, jak na urzędników przystało.

Przy pomocy taksówkarza upchnęła Dużego z tyłu, a sama usiadła obok kierowcy.
– Dokąd? – zapytał taksówkarz. – Nad Bystrzycę czy nad zalew?
– Na dworzec PKS.



Kiedy tak stała, skubiąc z zafrasowania jeden z kucyków, obok niej zatrzymała się staruszka w eleganckim szarym kapelusiku.
– Potrzebujesz pomocy, dziecko? – zapytała życzliwie, spoglądając na dziewczynę i związanego bandziora. – Za trzysta złotych moi wnusiowie wrzucą go do cementu.
– Dam sto, jak władują go do autobusu – zaproponowała Oleńka.
– Dwieście. – Babcia była twardą negocjatorką.
– Sto pięćdziesiąt.
– Umowa stoi. – Staruszka wyciągnęła komórkę i wybrała numer.
Po chwili pojawiło się obok niej trzech łysych drabów w dresach. Wszyscy wyglądali na pozbawionych szyj, małe główki wyrastały im z szerokich ramion.



– Jak to zeżarł? – Piotrek zamrugał gwałtownie, zaskoczenie starło z jego twarzy zwykłą zbolałą minę. Piesek był formatu maksymalnie B5, a księga co najmniej A4.
(...)
– Jaka to rasa? – zainteresowała się Monika.
– Włochaty zimnolubny smok bojowy – wyjaśniła rzeczowo demonica.



Taki mały piesek, gdzie mu się to wszystko mieści?
– Kwestia samoświadomości. – Jagienka wsypała do herbaty siedem łyżeczek cukru. – Wie, że jest smokiem. Wie, że ma smoczy żołądek. Wie, że smocze żołądki są duże.
Monika i Jens przez chwilę patrzyli na nią ze zdziwieniem, potem spojrzeli na siebie. W oczach mieli identyczny błysk. Jak na komendę oboje sięgnęli po kolejną paczkę krakersów.


– A więc, pani Demonopulos – zaczął – nie płaci pani podatków.
Jagienka spojrzała na niego znad swojej słodkiej herbaty.
– Pilnuję przejścia między wymiarami, spełniam te koszmarne dobre uczynki i jeszcze mam płacić podatki? – spytała wrogo.



Kiedy tylko zaszło słonce, wampiry wylazły z limuzyny i zaczęły się rozglądać po dworcu i okolicy.
– Szanowni panowie potrzebują pomocy? – zaczepiła ich staruszka w eleganckim kapelusiku. – Mogę zawołać wnusiów, za rozsądną cenę rozwiążą panów problemy.
(...)
– Zostaw babcię, gnoju! – Ryk był tak potężny, że poderwał do lotu stadko drzemiących na dachu dworca gołębi.
Trzech rosłych, ogolonych na łyso młodzieńców, odzianych w kolorowe dresy, sadziło wielkimi susami w stronę wampirów. Dobiegli, bez trudu odbili babcię z łap rzekomych oprawców.


– Warszawska mafia wynajęła wampiry i wszyscy razem zwalili się do Lublina? – zapytał podejrzliwie Łukasz, oderwany od medytacji i skłoniony do przeteleportowania się do lubelskiego Urzędu


– Kto był tu wczoraj wieczorem? – Kilku podniosło ręce do góry, jak w szkole. Jens ruchem dłoni uwolnił pozostałych.
– Kto kogoś pobił? – Zostało mu jeszcze dziesięciu.
– Kto pobił innych łysych? – Zostało pięciu.
– Kto pobił łysych ze spiczastymi uszami i kłami? – Zostało tylko trzech.
– Babcię nam molestowali – powiedział defensywnie jeden z nich. – Trzeba było gnojom zryć mordy




Pierwszą osobą, jaka rzuciła im się w oczy, gdy weszli do gabinetu Piotrka, był Łukasz. Przykurzony, obszarpany, obrzucony prawdopodobnie jajami, mąką, a także jakąś ciemną mazią. Na ramieniu przylepiła mu się skórka od banana.
– Byłem w wydziale nielegalnej imigracji – oznajmił dumnie.
Piotrek nalał mu kawy do kubka. Łukasz wypił, nawet nie patrząc, co pije.
– Strasznie tam było – powiedział tonem myśliwego, opowiadającego bandzie laików o safari, podczas którego lew-ludożerca skonsumował mu połowę tubylczych przewodników. – Przez granicę próbował przedostać się gang słoni-rabusiów z Tajlandii. Podobno miały wysypywać zboże na tory.



– Wszystko mamy, tylko o tym nie wiemy – mruknął Piotrek. – Ostatnia inwentaryzacja była w 1758, myszy zeżarły ponad połowę spisu. Nikomu się nie chciało odwalać tej papierkowej roboty od nowa, więc przed Centralą udajemy, że jest okay.

Strzyga lekceważąco nadmuchała różowego balona, który pękł, oblepiając jej całą twarz gumą. Nie zraziło jej to i nadal żuła zapamiętale, a nawet z pasją. Trolle patrzyły się tępo w sufit. Skrzat wspiął się po kablu od komputera na biurko. Do ust przystawił sobie miniaturowy megafon.
(...)
– I jeszcze na samym dole, drobnym druczkiem – podpowiedział skrzat. – Stoi jak byk: nie wolno narażać na szwank naszej psychiki ani fizyki.
– Przecież jesteście komando? – zdziwił się Jens. – Wasza praca to narażanie się! W komandach niemieckich i angielskich...
– My nie jesteśmy komando niemieckie ani angielskie – przerwał mu twardo skrzat. – Jesteśmy komando czysto polskie i mamy na to papiery! – Zaprezentował naszywkę „Właśnie Polska”, którą miał na ramieniu. – Mamy za sobą lata doświadczeń naszych praszczurów w dziedzinie dywersji i podstępu, a także w kwestii walk o przywileje i ustępstwa.



Ale Michała nie obchodził jakiś głupi kodeks i wyraźnie przestał odczuwać przymus pozostawania w zgodzie z prawem, gdy w grę wchodziły zęby Oleńki.


– Ja chcze do domu! – powtórzyła Ola, tym razem głośniej i bardziej histerycznie. – Ten pszychopata żrobi mi z żebów jesień szredniowiecza!


– Satanistom uzębienia nie przerabiam – zastrzegł. – Jest napisane na drzwiach.


– To Lublin, nie metropolia pełna przestępców ani amerykańska prowincja pełna psychopatów.

– Co się stało? – wyjąkał, tknięty złym przeczuciem.
– Nie żyje – odpowiedziała mu demonica stosownie grobowym głosem.
– Niemożliwe! – Michał padł na kolana obok ciała siostry i potrząsnął nią z całej siły. – Jak to nie żyje?!
Zanim zdążyli mu odpowiedzieć, Oleńka otworzyła oczy.



– To ja muszę pić krew? – zmartwiła się Oleńka.
– W dzisiejszych czasach? – prychnęła demonica. Doprawdy, ludzie bywali czasem zabawni. Nieuleczalnie naiwna Oleńka też. – Wystarczą ci witaminy i napoje energetyzujące.


– Przepraszam, ale po tym, czego się nasłuchaliśmy o legendarnym panu Sprawiedliwość, to była żona-demon nie bardzo pasuje do wizerunku


Dzwoń i zapytaj, czy wilkołaki zapłaciły Podatek według specjalnych stawek.


W opustoszałym Urzędzie Skarbowym Piotrek siedział za biurkiem jednego z pracowników z nosem prawie wetkniętym w paprotkę i z nader tępym wyrazem twarzy oglądał wciąż rosnącą stertę złomu, którą pani Halinka składała w recepcji. Łukasz, niczym wielki ptak brodzący, krążył pomiędzy tymi skarbami, zapadając się po kolana w stosy naramienników, tarcz i innego żelastwa.
– Niezłe tu macie rzeczy – ocenił. – U nas w Warszawie nic by się nie znalazło. Wszystko wyrzuciliśmy, żeby zrobić miejsce na komputery.
Piotrek pokiwał w zamyśleniu głową, sięgnął ręką w stosik, piętrzący się tuż obok niego, i wygrzebał solidną, wyraźnie często niegdyś używaną strzelbę.





– Kumple dali mi cynk. Tajne Służby Magiczne właśnie znalazły tu niedaleko smoka, który robi „hau”.


– Porwaliście tego profesora? – Piotrek z rezygnacją opadł na krzesło.
– Siła wyższa. – Monika klepnęła go w kolano w ramach pocieszenia. Sama zaczęła się już przyzwyczajać do nietypowych metod pracy.



– Kto następny?
Jens zerknął na listę.
– Sklep z odzieżą damską na Krakowskim Przedmieściu.
Rusałka zajrzała mu przez ramię.
– Kupiłam tam bluzkę. To oni są z niezwyczajnego świata? – zdziwiła się.
– Mamy pobrać Podatek za korzystanie z rzadkich i skomplikowanych rytuałów mających przywabiać klientów.



Tam nie ma kruczków prawnych, tam są prawne sępiki!!!


, już mnie wysłał do Anonimowych Krwiopijców na terapię.
– I jak było?
– Dziwacznie. Ja i dwudziestu polityków.



– W tej Smoczej Jamie naprawdę nie ma nic do oglądania – narzekała, kiedy schodzili w dół. W zasadzie niewiele ją obchodziła ewentualna atrakcyjność miejsca, ale musiała dać ujście narastającej frustracji. Albo się udusić. – Tylko schody, schody, schody, jeszcze więcej schodów i jakieś sto czy dwieście metrów jaskini. Żeby chociaż z ciemności wyłaniał się nieoczekiwanie smok.
Pan Sprawiedliwość zboczył z głównej ścieżki turystycznej i podszedł do skalnej ściany. Nieprzerwanie marudząc, Monika szła za nim, przeciskając się przez wąski, prawie niewidoczny przesmyk.
– O, tu nie byłam – zdążyła się zdziwić, gdy z ciemności wyłonił się nieoczekiwanie smok. Rusałka wrzasnęła głośno, ale krótko, bo Michał zakrył jej ręką usta.
– Ciii! – syknął nerwowo.
– Spoko – powiedział smok. – Bachory tak się przez cały czas drą, że na jeden wrzask więcej nikt nie zwróci uwagi.
Monika nie próbowała już krzyczeć, tylko wbiła w smoka spojrzenie wytrzeszczonych oczu.



– Wiem, dostałem twojego SMS-a. – Smok wygrzebał skądś komórkę.


– A wyglądasz zupełnie jak ta powykręcana, ziejąca ogniem pokraka na pomniku – warknęła.
– Reumatyzm – westchnął smok.



. Kiedy Łukasz skończył rozmawiać, miał przed sobą pełen zestaw środków uspokajających. Zabrakło tylko tych wysokoprocentowych, bo z posiadaniem czegoś takiego w miejscu pracy nikt nie chciał się ujawniać.


Do czego to dochodzi w tym państwie, żeby mafia pisała donosy na Urząd Skarbowy?!


– Nie obchodzi cię, dlaczego twoi pracownicy mieszkają razem i do tego jeszcze z wodnikiem i płazami?
– Nie obchodzi – stwierdził twardo Piotrek. – I tak mam z nimi dużo kłopotów, jakbym się za bardzo interesował, to może miałbym więcej.
– Niech ci tam będzie. – Łukasz uznał argumenty. Faktycznie, ci pracownicy należeli do wyjątkowo kłopotliwych, lepiej było nie kusić losu.



– Dobry pomysł – pochwalił Łukasz.

*

– Zły pomysł – wysapał chwilę później. – Bardzo, bardzo zły pomysł!!! – dodał, gdy wbiegli na szóste piętro. – Goni nas?
Piotrek trwożnie zerknął przez poręcz.
– Chyba nie.
Łukasz też odważył się zerknąć.
– Ależ te staruszki mają krzepę – jęknął. – A jaki wymach. Moglibyśmy je zatrudniać zamiast grupy specjalnej.



– Nie była uzbrojona. Miała tylko siatkę.
– Straszna broń obuchowa!


– Lewe załatwiła mi starowinka – powiedział ponuro, kiedy już ochłonął po pierwszym szoku. – A prawe?
– Żaby.


– Trochę głupio tak działać na szkodę Urzędu – stwierdził Jens, gdy schodzili na dół.
– Z drugiej strony, Urząd nie zawahałby się działać na naszą szkodę – zauważyła Monika.
– Brawo! – rozległ się radosny okrzyk. – To lubię: prawdziwie cyniczny duch Poborcy podatkowego. To jest ten tax office spirit, o którym nam chrzanili na szkoleniu motywacyjnym, w najczystszej postaci.



Tak na marginesie, może nie dowalimy magom Podatku od nieruchomości będących terenem praktyk magicznych, ale to nie wyczerpuje możliwości. Mamy przecież Podatek od zwierząt wykorzystywanych w celach magicznych, wynajmu powierzchni pod cele reklamowe i produkcji kartek okolicznościowych. Nazbiera się niezła sumka. A jak już prześlemy im wezwanie do zapłaty, to załatwię wam przeniesienie do Krakowa. – Uśmiechnął się złośliwie. – W końcu ktoś musi od brodatych ten podatek odebrać, a wy macie już pewne doświadczenie.

– A jak się Łukasz nie odczepi... Zawsze możemy być winni Michałowi jeszcze jedną przysługę.
– Zajmuje się usuwaniem irytujących zwierzchników?
– Zawsze możemy mu podsunąć myśl o rozszerzeniu działalności.

Maciej Pokaczek, znachor spod Lublina, szczęśliwy posiadacz leczącego mrugnięcia, przeciągnął się i z optymizmem spojrzał na drewniany sufit swojego autentycznie zabytkowego domku. Chwilę później rozległo się walenie w drzwi, które zmusiło go do opuszczenia łoża z baldachimem, przyodziania atłasowego szlafroka w kolorze złoto-błękitnym i wyjścia na ganek.
(...)
– Przyszliśmy po Podatek. Ten DRUGI Podatek – dodał Poborca, mocno akcentując słowa.
Oparta o zabytkowy filar dziewczyna uśmiechnęła się uroczo.
– Według nowej taryfy – uzupełniła.
Wyciągnęła z kieszeni plik pergaminów, pokrytych starannym pismem, informującym o nowych przepisach, dopłatach, możliwości odwoływania się itd. Do ostatniej kartki ktoś przyczepił zszywką małą karteczkę z wydrukiem z komputera. Małymi literkami napisano na niej: KWOTA DO ZAPŁATY. Znachor przeczytał tę kwotę.
I wtedy, po raz pierwszy w życiu, Maciej Pokaczek zemdlał.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Koparra
Adept II roku



Dołączył: 22 Kwi 2009
Posty: 85
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Tamtąd
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 16:17, 23 Kwi 2009    Temat postu:

– I ty to mówisz?! – zdziwił się. – Trzy miesiące temu żyłaś sobie jak zwykłoczłek, w uporządkowanej, zwyczajnej rzeczywistości, potem zostałaś Poborcą, okazałaś się rusałką, a teraz sterczysz i pilnujesz suma ze skłonnościami do pieniactwa sądowego. I to nie jest, twoim zdaniem, szalony świat?
– Teraz to jest moja codzienność – stwierdziła rzeczowo Monika. – Trochę mi to ogranicza wyobraźnię. O czym marzyć, skoro ten fantastyczny świat stał się zwyczajnym?

No właśnie jakby się tak zastanowić... Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wredniak
Imperator Offtopu
Arcymag
Imperator Offtopu <br> Arcymag



Dołączył: 07 Kwi 2009
Posty: 1442
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Rzeszów
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 15:33, 24 Kwi 2009    Temat postu:

A na ebooki i tak poczekamy...
Z vita Nostra
- Słuchajcie, studenci - wciąż tak samo cicho kontynuował Portnow. - Znajdujecie się na początku drogi, która będzie od was wymagać zaangażowania wszystkich waszych sił. Umysłowych i fizycznych. Nie każdy jest w stanie opanować to, czego będziemy was uczyć. Nie każdy wytrzymuje to, co ta wiedza z człowiekiem robi. Zostaliście starannie wybrani i posiadacie wszelkie dane ku temu, aby z
powodzeniem pokonać tę drogę. Nasza nauka nie znosi małoduszności i srogo mści się za lenistwo, tchórzostwo czy najmniejszą próbę uchylania się od pełnego opanowania programu. Czy to jasne?
Mucha po raz ostatni uderzyła w szybę i martwa spadła na parapet.
- Każdemu, kto będzie pilnie się uczył i ze wszystkich sił przykładał do zajęć, gwarantuję: pod koniec nauki będzie zdrów i cały. Jednak niedbałość i obojętność źle się dla naszych studentów kończą. Wyjątkowo źle. Zrozumiano?
Na lewo od Saszki uniosła się w górę czyjaś ręka.
- Tak, Pawlenko? - rzekł Portnow nie patrząc.
Wstała Liza, nerwowo obciągając spódniczkę.
- Chodzi o to, proszę pana, że nikt nas przecież nie pytał o zdanie, kiedy nas tutaj kierowano... - jej głos drżał.
- No i co z tego? - Portnow patrzył teraz na nią z zainteresowaniem.
- Czy możecie wymagać od nas... abyśmy się aż tak pilnie uczyli... jeśli tego nie chcemy? - Liza z trudem powstrzymywała się, by jej głos nie przechodził w pisk.
- Możemy - od razu odparł Portnow. - Nikt przecież nie pyta o zdanie dziecka, ucząc je załatwiać się do nocnika, prawda?
Liza stała jeszcze przez chwilę i usiadła. Odpowiedź Portnowa kompletnie ją zaskoczyła. Saszka z Kostią w milczeniu wymienili spojrzenia.



Następnego ranka skrzydła nadal były na swoim miejscu i zdaje się nawet podrosły. Saszka siłą woli zwalczyła panikę.
Mama czuła się nie najlepiej. Saszka zaoferowała się, że pójdzie na spacer z wózkiem. Był ciepły, niemal wiosenny dzień, świeciło słońce, a maluch miał już dziesięć dni. Tylko pół godziny, zastrzegł Walentyn. Dłużej nie wolno.
Gałęzie mokrych topoli błyszczały w słońcu i spadały z nich krople wody. Spacerowała, pchając przed sobą wózek i dziwiąc się nieznanemu uczuciu. Brat tonął w kołderkach i materacach i na zewnątrz wyglądał jedynie maleńki nos. Różowy nosek spokojnie śpiącego malucha. I cały ten dzień był zadziwiająco spokojny - ciche podwórko, znieruchomiałe w bezwietrzną pogodę drzewa, słońce.
Saszka niemal dojechała do miejsca, gdzie w zeszłym roku wydarzyła się bójka, i zawróciła wózek. Żadnych śladów oczywiście nie zobaczyła - leżał inny, czysty, choć odrobinę stajały śnieg. Wyciągnęła odtwarzacz, włożyła słuchawki i pogrążyła się w ciszy.
Napięte milczenie przypominało oczekiwanie na wyrok. Mogło ciągnąć się godzinami, lecz Saszka wiedziała już, że jest w stanie zmienić nagranie na płytce. Milczenie stanie się inne. Obserwator wpływa na obserwowany proces, jak kiedyś mówił jej Portnow.
By kontrolować tę siłę, należy wpuścić ją do środka. Uczynić częścią siebie, przyswoić. I tylko wtedy - w jej imieniu - zaplatać wzór Milczenia.
Cisza przed burzą. Cisza na cmentarzu. Cisza, gdy brakuje słów. Milczenie kosmosu. Nieskończona opowieść. I ten, kto słucha, jest jednocześnie narratorem, bohaterem, słuchaczem, powietrzem i nerwem słuchowym.
Tysiąc osób jednocześnie wstrzymało oddech. Coś się wydarzy. Saszka powoli szła wzdłuż rzędu wilgotnych krzewów, topoli i brzóz, starej wierzby i jarzębiny z resztkami owoców na gałęziach. A z prawej strony szedł po śniegu jej cień, trzymając cień wózka. Jej projekcja na świat zleżałych wodnistych kryształów. Podłużne, niebieskawe odbicie, które zawarło w sobie kolor nieba.
Przedmiot i jego projekcja są ze sobą połączone obopólną więzią. Tak powiedział kiedyś Portnow. Mówił - „szkicował”, jak zwykł się wyrażać - słowa i frazy niekiedy pozbawione sensu, nieznośnie banalne lub po prostu niezrozumiałe. Saszka słuchała go i zapominała.
A teraz, na ułamek sekundy, jednocześnie poczuła - wchłonęła, uczyniła częścią siebie - wszystkie swoje projekcje.
Jej koleżanka z ławki wciąż pamiętała słowa, które Saszka zapalczywie powiedziała w maju, pod koniec ósmej klasy.
Drzewo, które posadziła przed czterema laty, podrosło.
W zastygłym betonie obok nowo wybudowanego bloku pozostał odcisk jej podeszwy.
Saszka odzwierciedlała się w mamie, Walentynie i setce innych ludzi. Zdumiewająco wyraźnie odzwierciedlała się w Kostii. Była nocnym koszmarem Iwana Koniewa. Odbijała się w losie dalekiego obcego człowieka - swojego ojca, który mieszkał na drugim końcu miasta.
Sama także była odzwierciedleniem. Ta świadomość sprawiła, że rozpadła się na drobne kawałki i znowu zebrała w całość. Kiedy otwarła oczy, stał przed nią w rozpiętym płaszczu Walentyn, zdziwiony i zły.
Saszka zdjęła słuchawki.
- Minęło czterdzieści minut! Czyja mam za tobą biegać? Już czas na karmienie!
Niemowlę wciąż spało, wysuwając ze sterty kocyków różowy nosek. Walentyn zabrał jej wózek i poprowadził go pod bramę. Z takim pośpiechem, aż spod kół leciały bryzgi.
- Myślą tylko o sobie - rzekła staruszka na ławce - żeby tylko grajka posłuchać.
Saszka stała, ogrzewając oddechem zmarznięte dłonie. Potem westchnęła, rozprostowała zgarbione plecy i nagle zdała sobie sprawę, że nie ma już na nich skrzydeł.

Super jest też koniec no ale spoilerów robić nie będę Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Strzyga
Master of Disaster
Arcymag
Master of Disaster <br> Arcymag



Dołączył: 25 Lut 2008
Posty: 3948
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Sob 13:28, 25 Kwi 2009    Temat postu:

Szybciej przeczytam te wszystkie książki niż to, coście tu nawklejali Rolling Eyes
Z Podatku chyba najlepsze jest to "wykończyliśmy jednego szefa, teraz wykańczamy następnego, Centrala nam niestraszna!". Muszę wreszcie skończyć tę książkę...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Madlenita
Spiritus Movens
Bakałarz II stopnia



Dołączył: 19 Cze 2008
Posty: 859
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Piotrków Trybunalski
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 19:06, 28 Kwi 2009    Temat postu:

Znalazałm trochę we Wrotach, ale to dopiero początek:


Wewnątrz Twierdzy, w największej sali, kilkanaście osób zmuszonych było stawić czoła bardziej kłopotliwemu aspektowi burzy. Nie zważając na obecność członków własnej Rady, Salianka, Pierwsza Rady, wlazła pod swój tron.


Rzeczywiście, Pan Twierdzy umierał otoczony przez swoje sługi. Tak bardzo im zależało, żeby konał właśnie wśród nich, że sami go zabili.


Z reguły pierwszą rzeczą, jaką robiły po wyrwaniu się na wolność, było urządzenie malutkiej, gustownej rzezi. Z reguły też wśród osób znajdujących się najbliżej Wrót i ich Strażnika. Ów fakt był szczególnie stresujący dla członków Rady.


Zresztą idea wymiany tak naprawdę nigdy nie trafiła tubylcom do przekonania. Za to pomysł, by zabierać innym – jak najbardziej.


Ów uśmiech przywiódł Saliance na myśl jej snute w tajemnicy marzenia o wspaniałym rycerzu, ale zanim zdążyła uwierzyć, że się spełniły, wyrwał jej się z piersi jęk zawodu. Tak miał wyglądać ten wybawca? Taki ktoś nie był wart tego, żeby ryzykować dla niego opuszczenie Twierdzy!


– Witaj, nieszczęsna niewolnico, torturowana przez sługi zła pod przewodnictwem krościastej Czarownicy! – oznajmił radośnie dźwięcznym głosem. – Jestem książę Gawarek z Dolin, następca tronu i bohater. Podstępem dałem się pojmać do niewoli, aby splądrować gniazdo wroga i pokrzyżować mu plany. To twój szczęśliwy dzień, biedna dziewko, albowiem uwolnię cię i zabiorę do Królestwa Dolin, gdzie panuje dobro i sprawiedliwość. Tylko nie wyobrażaj sobie za wiele, dobra? – dodał już mniej podniosłym tonem. – W końcu ja jestem księciem, a ty co najwyżej kmiecą córką.





– To nie ty wyprowadziłeś nas z zamku! – powiedziała.
– No, użyłaś swoich mocy, żeby mi pomóc, ale nie zapominajmy, że to ja jestem księciem i to ja cię uratowałem, jasne? I tak nie możesz się przyznać do władania magią – przypomniał.


Pozostawało tylko jedno rozwiązanie, podyktowane opowieściami o rycerzach. Jakkolwiek byłyby głupawe i nieprawdopodobne, zawsze były pisane według jednego wzorca.
– Ustalmy, że jestem tępą wieśniaczką z jakiejś zapadłej, zapyziałej wioski, skąd zabrano mnie w dzieciństwie, żebym myła posadzki w Twierdzy – zaproponowała Salianka, która po raz pierwszy w życiu zmuszona do twórczego myślenia odkryła, że nawet jej to wychodzi. Fakt ów skonstatowała bez szczególnego zaskoczenia, w końcu knucie podłych planów należało do obowiązków Czarownicy z Twierdzy. No i było, jakkolwiek by na to patrzeć, rodzinną tradycją.



A ty jesteś dzielnym księciem i uratowałeś mnie z lochów.
– Może być – zgodził się łaskawie Gawarek. – Ale powinnaś mi mówić „mój wielki książę, wybawco, olaboga”. A ja ci będę mówił „dziewko”.
– Sam sobie mów „wielki książę, wybawco, olaboga” – warknęła królewna. – Ja będę ci mówiła „Gawarek”, albo lepiej „nadęty bufonie”, a ty mnie „Salianka”.
– Bo co? – zaperzył się książę.
– Bo cię zamienię w żabę – to też było proste rozwiązanie, częstokroć wykorzystywane w bajaniach.
– Nie możesz! – oburzył się. – Jestem twoim wybawcą. Winna mi jesteś wdzięczność i masz wobec mnie dług. Nie wolno ci wyrządzić mi krzywdy.
– A kto powiedział, że to będzie krzywda? Taka żaba to ma proste, spokojne życie – westchnęła królewna. – Mogłabym się sama w taką zamienić, dobrze by mi było.




Patrząc na swojego samozwańczego wybawcę, uznała, że widać w Dolinach rozsądnie trzymali zapaleńca z dala od ostrych przedmiotów, którymi mógłby zrobić sobie albo komuś innemu krzywdę. On zaś, ruszając do Twierdzy, wziął do obrony pierwszą rzecz, jaka mu wpadła w ręce i najoględniej spełniała wymagania. Podczas walki wątpliwej urody i ostrości miecz ugiął się pod naporem ataków i teraz przypominał wyjątkowo zardzewiały haczyk na wieloryby.


Otóż ten miecz jest magiczny i służył wielu moim przodkom, którzy go kompletnie zużyli, nie myśląc zupełnie o przyszłych pokoleniach. – Westchnął ciężko, z niesmakiem krzywiąc się nad niefrasobliwością protoplastów. Gdyby nie byli takimi samolubami, nie miałby teraz problemów. – Pochodzę ze starego i, niestety, bohaterskiego rodu. Od czasów, zdaje się, mojego pradziadka następca tronu zachowuje się jak nieodpowiedzialny leń, a w rzeczywistości jest tajemniczym bohaterem, który przy pomocy magicznego miecza, przekazanego mu przez patronkę obrońców Dolin, chroni kraj. Rodzice i dwór go nie doceniają, aż pewnego dnia prawda wychodzi na jaw, wszyscy się cieszą, miecz wraca na przechowanie do tajemniczej czarodziejki, bohaterski książę się żeni, płodzi syna i wszystko zaczyna się od nowa.


A w tej przeklętej broni nie zostało ani krzty magii! – wybuchnął pełen goryczy i żalu. – W domu się mnie czepiają, tajemniczym bohaterem nie mam jak zostać, to postanowiłem chociaż wyprawić się samotnie do Twierdzy. A i tak udało mi się uwolnić tylko jakąś czarownicę.


– Posłuchaj mnie, książę – powiedziały. – Nie jestem żadną czarownicą, tylko czarodziejką. I mogę cię zmienić w tajemniczego, wielkiego bohatera. Ale pod pewnymi warunkami.
– Znowu mam przerzucać gnój? – skrzywił się Gawarek, któremu wcześniejsze doświadczenia z czarodziejkami zapadły w pamięć i zaległy boleśnie na książęcej dumie.
– Żadnego gnoju – stwierdziły stanowczo Wrota. – Warunek pierwszy: nikomu nie powiesz, że wieśniaczka Salianka, którą uratowałeś z Twierdzy, to naprawdę wielka czarodziejka Wrota.
„Wieśniaczka?!” – ryknęła Salianka, która do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle ma coś takiego jak królewska duma. Okazało się, że nie tylko ma, ale jeszcze słowa Wrót wyraźnie owej dumie szkodzą.



Pod tą postacią zwać się będę Ulk.
– Dlaczego akurat tak?
– Krótkie imię, szybko przedstawię się wrogom i będę mógł ich szybko ciąć. I gawiedź łatwiej zapamięta.



– I co w tym takiego cudownego – warknęła, stawiając wiadro na podłodze. – Pałac jak pałac. Setki korytarzy, wszędzie posadzki, wszystko trzeba wyczyścić!
Cisnęła wściekle szmatę obok wiadra, przyklękła i zaczęła szorować.
Jest piękny, powiedziały Wrota. I wszyscy są żywi i nieprzestraszeni.



– Witaj, wieśniaczko – powiedział książę, spoglądając gdzieś w korytarz, jak przystało władcy zniżającemu się do pogaduszek z ludem.
Mokra szmata trafiła go prosto w twarz.



A piękna i tajemnicza czarodziejka to wszystko, czego potrzebuje świeża legenda o wielkim bohaterze, by zacząć żyć własnym życiem.


Nikt z cudem ocalonych nie zauważył, że zaraz za pierwszym zakrętem krętej górskiej drogi czekała na wojownika czarodziejka w masce, stąpająca z wdziękiem w powietrzu. A szkoda, bo z pewnością byłoby to pięknym uzupełnieniem legendy. Zwłaszcza gdyby ktoś dojrzał, że wielki Ulk chwycił jej dłoń i razem poszybowali w górę, pomiędzy chmury i szczyty gór. Ale może i dobrze, że nikt tego nie widział, bo szybując ponad ziemią, wojownik wydawał niezupełnie godne okrzyki, takie jak „Fiuuuuuu!!!” czy „Ja latam!!! Latam, naprawdę latam!!!”.


W korytarzu pozostała Salianka i Pazur, nagle poważnie zaniepokojony co do pewności swojego miejsca u boku pana. Bardzo poważnie zaniepokojony, bo przecież w każdej bajce jest bohater i jego wierny towarzysz. Towarzysz, nie towarzysze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 12:00, 01 Maj 2009    Temat postu:

Ksenia Basztowa - "Wampir z przypadku"

- To twój dom?
- Można tak powiedzieć.
Nie zrobił najmniejszej uwagi na temat tykania jego wrażliwej osoby!
- W takim razie gdzie są hobbici w maskach przeciwgazowych? - Wowka nie dawał za wygraną.
Drakula zatrzymał się tak gwałtownie, jak gdyby tuż przed nim wyrosła kamienna ściana (o mało na niego nie wpadłem), a potem odwrócił się powoli.
- Kto?! - Ton, jakim zadał to pytanie, nie wróżył niczego dobrego ani Wowce, ani jego hobbitom.
Co oczywiście nie skłoniło mojego szanownego kolegi do zastanowienia i jak gdyby nigdy nic, ciągnął dalej:
- Nie pamiętam, jak się na nich mówi. W Van Helsingu po zamku biegali. Jeszcze nimi taki dziwaczny garbus komenderował, jak mu było? Egan? A może to ktoś z Ghost Busters?
Drakula podszedł do Wowki i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Zapamiętaj sobie: tu nie ma żadnych hobbitów w maskach przeciwgazowych, Igorów ani seksownych wampirzyc! - Ale numer, wychodzi na to, że zna współczesną kinematografię! - Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?!
Wowka pospiesznie kiwnął głową, a gospodarz zamku, uzyskawszy pewność, że nie usłyszy więcej głupich żartów, odwrócił się i ruszył przed siebie.
- A tych wszystkich fantastów ze Stokerem na czele powinno się wbijać na pal!

********************************

Radu wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie, za to Wład wyglądał na wyjątkowo zadowolonego.
Wowka opadł na wersalkę, która żałośnie zaskrzypiała pod jego ciężarem i zaczął dobrotliwie poklepywać ją po siedzisku.
- Anka, chodź tutaj, czas na kolejny odcinek. Andriej, a ty co tak stoisz jak słup soli? Miejsca nie braknie!
Dziewczyna posłusznie usiadła i zapytała:
- Jaki odcinek?
Klapnąłem obok Wowki na poręczy wersalki.
- Jak to jaki? - Wowka uniósł brwi. - Brazylijskiej telenoweli, rzecz jasna. Przecież już mówiłem. Teraz zaczną się wzruszające opowieści w stylu: A ty mi w piaskownicy łopatkę zabrałeś! A ty mnie uderzyłeś foremką i już cię nie lubię!

**********************************

- Oszalałeś, Wład! - Ciekawe, dlaczego nie zwracał na nas troje uwagi? Nie wiem, co na to Ania i Wowka, ale ja czułem się pominięty. - Już powiedziałem, wszyscy czworo - (hura, a jednak!) - jesteście martwi.
- A ostatnie życzenie? - wypalił nagle Wowka.
Radu zatkało.
- Że co?!
Mój drogi kolega niewinnie zatrzepotał rzęsami, nie próbując nawet podnieść się z wersalki.
- Ostatnie życzenie. Jeśli mamy zginąć, powinniśmy mieć prawo do ostatniego życzenia.
Gospodarz domu zmierzył go wzrokiem, a potem wybuchnął nerwowym śmiechem.
- I czego byś sobie życzył?
- Chciałbym osobiście uścisnąć dłoń pana Van Helsinga. Może być Abraham, ale wolałbym, oczywiście, żeby to był Gabriel.
- Poproś jeszcze o kolację z Buffy - wyrwało mi się bezwiednie.
Nie wiedzieć czemu, w bibliotece znów zapanowała martwa cisza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:21, 13 Maj 2009    Temat postu:

Meg Cabot - "Kraina Cienia" i "Nawiedzony"

Nie można powiedzieć, żeby ducha mężczyzny siedzącego
w wykuszu zaskoczył sposób, w jaki się do niego zwróciłam.
Obejrzał się tylko przez ramię, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście
odezwałam się do niego.
Za jego plecami było jednak tylko okno z niesamowitym widokiem
na zatokę Carmel. Odwrócił się więc do mnie i zauważył
widocznie, że uważnie mu się przyglądam, bo szepnął Nombre
de Dios w taki sposób, że Giną, z jej słabością do Latynosów,
zemdlałaby natychmiast.
- Nie ma sensu odwoływać się do najwyższych mocy -
oznajmiłam, odsuwając obite na różowo krzesło od toaletki i siadąjąc
na nim okrakiem. -Jakbyś się dotąd nie zorientował, On
nie poświęca ci zbyt wiele uwagi. Inaczej nie pozwoliłby ci gnić
tutaj od... - Przyjrzałam się jego strojowi, który przypominał
te z filmu Dziki Zachód. - Ile to było, sto pięćdziesiąt lat? Czy
ntaprawdę szlag trafił cię aż tak dawno temu?
Spojrzał na mnie oczami czarnymi i lśniącymi jak atrament.
- Co to jest... szlag? - zapytał głosem, który sprawiał wrażenie
zardzewiałego od długiego nieużywania.
Podniosłam oczy do nieba.
- Kopnąłeś w kalendarz -wytłumaczyłam. -Wykorkowałeś.
Odwaliłeś kitę. Przekręciłeś się.
Na widok jego zmieszanej miny, wskazującej na to, że nadal
nie rozumie, o czym mówię, powiedziałam z irytacją:
- Umarłeś.
- Och - mruknął. - Umarłem.

******************************************

- Pójdziemy z tobą - krzyknęła Cee Cee. - Tu na dole j e s t za
dużo hałasu.
U mnie na górze, z czego zdawałam sobie sprawę, wcale nie
było spokojniej. A na dodatek trwała tam jeszcze bijatyka pomiędzy
Paulem Slaterem a m o im niedoszłym chłopakiem.
- Zostańcie tutaj - zawołałam. - Wrócę za minutkę.
Adam jednak zauważył gaśnicę i ze słowami „Super! Efekty
specjalne!" ruszył za mną.
Nic nie mogłam na to poradzić. Musiałam wrócić na górę,
jeśli miałam powstrzymać Paula i Jesse'a przed pozabijaniem
się nawzajem - czy też przynajmniej Jesse'a przed zabiciem
Paula, bo Jesse oczywiście był j u ż martwy. Cee Cee i Adama
czekały trudne chwile w związku z tym, co mieli zobaczyć na
górze.
Miałam nadzieję pozbyć się ich na schodach. Wszelkie nadzieje
rozwiały się jednak, kiedy dotarłszy wreszcie do schodów,
zobaczyłam Paula i Jesse'a staczających się w dół.
To znaczy, zobaczyłam ja. Zwarci w śmiertelnej walce, turlali
się po schodach j e d en przez drugiego, trzymając się nawzajem
za ubrania.
Cee Cee i Adam - j ak również wszyscy, którzy przypadkiem
spojrzeli w tym kierunku - zobaczyli jednak coś innego. Ujrzeli
mianowicie Paula Slatera, posiniaczonego i zakrwawionego,
który spadał ze schodów, zadając ciosy pięściami - no cóż, pozornie
samemu sobie.
- O mój Boże! - krzyknęła Cee Cee, kiedy Paul, Jesse'a oczywiście
nie widziała, upadł ciężko u jej stóp. - Suze! Co się dzieje?
Jesse pierwszy doszedł do siebie. Podniósł się na nogi, schylił,
złapał Paula za ramiona i podniósł do góry, żeby móc mu
znowu dołożyć.
Ale nie to zobaczyli Cee Cee, Adam i pozostali świadkowie.
Widzieli, jakjakaś tajemnicza siła podrzuciła Paula do góry, a potem
cisnęła przez pokój.
Tańce praktycznie ustały, chociaż muzyczny łomot trwał dalej.
Wszyscy gapili się na Paula.
- O mój Boże - krzyknęła Cee Cee. - Czy on j e s t naćpany?
Adam pokręcił głową.
- To by wiele wyjaśniało, jeśli chodzi o tego faceta - powiedział.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thais
Adept I roku



Dołączył: 12 Maj 2009
Posty: 10
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Dogewy oczywiście xD
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 22:43, 13 Maj 2009    Temat postu:

Moja ulubiona scena to wtedy kiedy Wolha, Len i Wal w 2 części poszli do tej karczmy i wyegzorcyzmowali kurczaka (czy tam indyka) który utknął w kominie. To było piękne.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.wolha.fora.pl Strona Główna ->
Biblioteka
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
Strona 2 z 9

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin