Forum www.wolha.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Ulubiony fragment
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.wolha.fora.pl Strona Główna ->
Biblioteka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
lilijka
Adept I roku



Dołączył: 13 Maj 2009
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Opole
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 9:11, 14 Maj 2009    Temat postu:

to była świnia...
ale do rzeczy moje dwa ukochane przy których płakałam ze śmiechu :

Wiedźma tom II
- Oczywiśśście. Zaklęcia nalessży wymawiać na jednym oddechu. - Smok był spokojny. Niejeden raz trenowałam w jego towarzystwie techniki magiczne. - Będziemy sssię martwić, jeśśśli nagle upadnie albo sssię zmieni w nie wiadomo co. Wolhhho! Kossszmar!
- Hę? - Otworzyłam oczy i zobaczyłam stworzony przez siebie pysk. Głowa zmaterializowała się wprost z powietrza i z plaśnięciem wylądowała pod nogami rycerza. Koszmarny twór nie był podobny do żadnej żywej istoty, a już na pewno nie do smoka. Większą jego część pokrywała srebrzysta rybia łuska z rzadkimi włoskami grubej szczeciny. U nasady długiego i wąskiego ryja siedziała na czułkach para rączych oczu z długimi gęstymi rzęsami diwy operowej. Pomiędzy oczyma wyrastały rozgałęzione rogi jelenie w kolorze wściekłej zieleni.
Z kącika paszczy zwisał pomarańczowy rozdwojony język, a niezliczone kły wyginały się w różne strony, tak że nie bardzo można było zrozumieć, jak nimi w ogóle dawało się cokolwiek ugryźć.
- Abssstrakcjonissstka! - wysyczał smok z oczyma półprzymkniętymi z zachwytu. - Jakie wyjątkowe passskudztwo!
- Starałam się. - Skromnie spuściłam oczy.
- To dla mnie?! - Młody człowiek zalśnił, jakby wręczono mu nie paskudny łeb, a puchar turnieju rycerskiego. - Wielkie dzięki! Nie wiem, jak mam wam dziękować.
- Prossszę to ssstąd zabraććć i jesteśśśmy kwita - słabym głosem syknął smok.


Wiedźma tom II
Siedmiu czy ośmiu mieszkańców Kosut Dolnych baranim wzrokiem podziwiało mrożącą krew w żyłach balladę o carewiczu Sziwanie i Śpioku Nieumierającym. Fałszywe brzęczenie wywoływało wyjątkowo żywy odzew w sercach cierpiących od srogiego kaca mieszkańców.
- Ajajajajajajajaj, ubili Wanię, ubili Wanię, ubili... - na różne głosy zawodził gęślarz, dręcząc instrument sękatymi palcami.
Nie zadowoliwszy się prostą konstatacją faktu, drżącym falsetem rozpoczął opowieść o torturach, na które przeklęta strzyga skazała nieszczęsnego carewicza z zemsty za nieudany zamach na jego, Śpioka, nieśmiertelne ciało. Pięć zwrotek poświęcono dokładnemu opisaniu kleszczy, szczypiec i haków. Tę piosenkę należało śpiewać nie dzieciom, a przestępcom na katordze, by okrutni recydywiści płakali, kajali się i walili głowami o podłogę. Ostatnie godziny Sziwana były koszmarem bez rymu i melodii. Agonia carewicza mieszała się z agonią strun.
Gęślarz zamilkł, a ja zrozumiałam, że Sziwan już nie wstanie. W ramionach jakiejś kobiety rozdarło się dziecko, któremu skwapliwie zawtórował kudłaty kundel. Kochany wujek gęślarz pogłaskał nierozumne dzieciątko po jasnej główce i obiecał, że zaśpiewa coś jeszcze, równie tkliwego i pouczającego. Obecny pośród słuchaczy etatowy kat splunął i oddalił się, ogłosiwszy na odchodnym, że teraz długo nie będzie mógł zasnąć. Gęślarz potraktował stwierdzenie zawodowca jako komplement i z natchnieniem przebiegł palcami po strunach.
- Jeszcze jedna pokrzepiająca piosenka o śmierci - i jest trupem - ponuro wycedził Wal.
Ulubieniec muz go nie zawiódł. Weselszego utworu w życiu nie słyszałam. Lamenty płaczek nad otwartym grobem nie dorastały mu do pięt. W połowie zwrotki troll zerwał się na nogi i z wściekłym rykiem rzucił w stronę światła ogniska. Po niecałych pięciu sekundach usłyszeliśmy przenikliwy krzyk i brzęk gęśli rozbijanych o głowę pechowego barda. Słuchacze nagrodzili widowisko burzliwą owacją.

Smile Smile Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
anulka870
Arcymag



Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 1135
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Okolice Wadowic
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 17:10, 20 Maj 2009    Temat postu:

Wolha z Lenem na zawodach strzeleckich ją zaczepia jakis obwies a ona mu na to ze z nim by poszla na cmentarz i to pod warunkiem ze jego by niesli a ją wynajęli do przybijania wieka trumny... bezcenne

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Strzyga
Master of Disaster
Arcymag
Master of Disaster <br> Arcymag



Dołączył: 25 Lut 2008
Posty: 3948
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Śro 17:35, 20 Maj 2009    Temat postu:

Hmm, to już mogło być, ale dzisiaj otworzyłam drugi tom "Zawód: wiedźma" i się po prostu nie powstrzymam przed wklejeniem tego:

"- Ty weź wyciągaj! - wychrypiał Len, plując krwią. - Żeby was wszystkich... Druga kurtka w jeden tydzień... Skąd ja ich tyle wezmę?"

To jest po prostu żywcem wyciągnięte z dowcipów o nowych Ruskich! XD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 18:07, 25 Maj 2009    Temat postu:

Romuald Pawlak - "Czarem i smokiem" i "Wojna balonowa"

A jednak, gdy obcy statek był niemal na wyciągnięcie trapu, zarówno Czarny Szyper jak i Rosselin poznali pośród piratów tych samych, którzy już raz na nich napadli.
Morscy zbóje też nie mieli problemów z pamięcią. Kiedy rozpoznali swe dawne, niedoszłe ofiary, które nagle zrzuciły skóry baranków przeznaczonych na rzeź i ujawniły swą wilczą naturę - rzucili się do masztów, wystawili wiosła, jednym słowem, robili wszystko, aby nie nastąpiło zetknięcie się statków. Ich okręt powoli skręcał, wystawiając się lewą burtą, wciąż odległy może o dobry rzut kamieniem.
- No, puszczaj tego pioruna! - wrzasnął Tortinatus. - W burtę wal, nisko nad wodą!
Mag spokojnie przyglądał się sytuacji.
- Mam lepszy pomysł - oznajmił naraz. - To powiadasz, Tortinatusie, że twoja łajba najszybsza w Imperium?
Szyper zaśmiał się, kątem oka śledząc oddalających się w panice piratów.
- Od tych na pewno. - Domyślił się już, że pioruna nie będzie, ale czeka ich jeszcze lepsza, bo nowa zabawa.
Rosselin w zadumie spoglądał na morze.
- No to ich trochę pogonimy. A znajdziesz na pokładzie łucznika, który wystrzeli tym tam wiadomość ode mnie?
Kapitan skinął głową.
- Jako młody chłopak trochę kłusowałem... a łuk mam w kabinie. Można wiedzieć, co chcesz im napisać?
Pogodnik uśmiechnął się szeroko. Szeroko i okrutnie.
- Na pewno ci się spodoba mój pomysł, Tortinatusie. Prześlemy im prośbę o oddanie wszystkich klejnotów i pieniędzy, jakie mają na statku. Inaczej ich zatopimy.
Szyper z aprobatą skinął głową.
- Biegnę po łuk, a ty pisz ten swój gryzmoł. Tylko czytelnie!
Sarturus powiadał, że za nieczytelny charakter pisma odpowiadają robaki w nadgarstkach. Myśl tę zanotował na skrawku papieru w sto piątej zimie życia i Rosselin podejrzewał, że było to nędzne usprawiedliwienie artretyzmu wykręcającego staremu filozofowi paluchy.
Na wszelki wypadek, żeby piraci nie mieli problemów ze zrozumieniem, pogodnik swą łaskawą prośbę skreślił drukowanymi, wręcz kaligraficznymi literami.

Czarny Szyper posługiwał się łukiem mniej więcej tak, jak Rosselin czarami. Kolejne strzały omijały pokład pirackiego statku. Mag klął, Tortinatus czerwieniał, zbóje wyli na przemian z rozpaczą i triumfem, nie wiedząc, co się kryje za tym dziwnym łuczniczym obrzędem...
- Kończ tę komedię, wstydu oszczędź! - warknął wreszcie Rosselin. - Ostatnia strzała, na list też poszła resztka inkaustu. Jak nie trafisz, żegnaj Draceno, niech odpływają w spokoju...
Groźba zrobiła na Tortinatusie właściwe wrażenie. Najpierw sklął załogę, która przyglądała się całej ceremonii zza jego pleców, potem ponuro spojrzał na maga, wreszcie skupił się, jakby od celności zależało całe jego życie.
Strzała pomknęła na spotkanie pirackiemu statkowi... wpadła w żagle przedniego masztu, zaplątała się... już, już miała wpaść do wody... ale wtedy Tortinatus zaklął tak strasznie, że chyba się przestraszyła albo ogarnął ją wstyd. I spadła na pokład.
Natychmiast dobiegł stamtąd dziki wrzask strachu. Zbóje musieli podejrzewać, że skoro na „Aqurze” jest ten sam mag, którego mieli okazję już poznać, to zaraz wszyscy ugotują się na miękko albo zaznają jakiejś innej magicznej rozkoszy w rodzaju prażenia na sucho.
- Się kłusowało - powiedział zadowolony z siebie Czarny Szyper, odkładając łuk na bok.
Chyba na drewnianym koniu - pomyślał z ironią Rosselin.
Wkrótce piraci spuścili pustą wiosłową łódź z wielkim kufrem. Ale gdy skrzynia wylądowała na pokładzie „Aqury”, Rosselin bezsilnie zaklął. W środku było ledwie kilka perłowych naszyjników, ze dwie setki złotych imperiałów, trochę drobnych klejnotów...
Po odliczeniu doli Czarnego Szypra dla maga nie zostałoby wiele złota i kosztowności. A jak już przybędą do Fertu, będzie musiał przecież jakoś dostać się na dwór, może opłacić kilka osób, dać prezenty, upominki, przekonywajki, dowody pamięci, a także... kilka ordynarnych łapówek.
- Tak łatwo im nie odpuścimy, co? - mruknął groźnie.
- No pewnie, że nie. Za nimi! - rozkazał Tortinatus.
„Aqura” z szumem wiatru w żaglach ruszyła za piratami. Mag stanął na dziobie, w swoim błękitnym płaszczu wyglądając niby Aaranel w młodych latach, kiedy Stworzycielowi jeszcze na czymkolwiek zależało. No i w takim właśnie nastroju znajdował się Rosselin Piorunowładny, gotowy natężyć się, nadąć i przełamać barierę magicznych zwieraczy. Żaden pirat nie będzie sobie kpić bezkarnie z pogodnika trzeciej kategorii!!!
Gwałtowny, momentami szaleńczy ruch na pokładzie uciekającej łajby podpowiedział Rosselinowi, żeby z tym nadymaniem nie przesadzać, bo kolejna przesyłka już w drodze...
W drugiej łodzi znaleźli szkatułę niemal po brzegi wypełnioną klejnotami, pieniędzmi, wszelakim dobrem. Znalazła się tam nawet mała skrzyneczka turkeńskich cygar, co zwłaszcza Farclay powitał cichym okrzykiem radości.
- No, teraz widać, że to prawdziwi piraci - z zadowoleniem rzekł Rosselin. - Nie obijali się w czasie rejsu...
Tortinatus kaszlnął.
- A jakby tak sprawdzić, czy o czymś nie zapomnieli?
Pogodnik spojrzał na uciekającą łajbę. Gnana wszystkim, co tylko można było uznać za żagiel - choć białe koszule z trudem zasługują na to miano - znów się oddalała.
- Myślisz, że do trzech razy sztuka? - Zarechotał jak prawdziwy wilk morski. - Ano nie zaszkodzi dać im w kość, nie zaszkodzi...
Tamci zapewne nie mieli już żadnej małej łodzi na pokładzie. Ale mieli za to więcej strachu w żaglach. „Aqura” nie zdążyła się zbliżyć, a już na fale oceanu został wyrzucony wielki drewniany kufer.
W środku leżał związany człowiek w niekompletnym kapitańskim mundurze - sam herszt, co Rosselin z Tortinatusem przyjęli pomrukiem niedowierzania. Dryfował w ich stronę, kwicząc i wrzeszcząc. Cóż, jego prowizoryczna szalupa musiała mocno przeciekać...
- Nie, mięsa mamy dosyć - powiedział z rozbawieniem Rosselin, kiedy znaleźli się blisko i przekonali, że poza swoim przywódcą zbóje nie załadowali do skrzyni żadnych interesujących łupów. - Powiem ci, Tortinatusie, że piractwo schodzi na psy. Chyba go nie zabierzemy?
Wtem zaklął, czując na swojej łydce zęby białego wilczura. Ten nie ugryzł, ale ścisnął boleśnie.
Mag nie zamierzał mu ustępować. Jak się jest psem, choćby udawanym, trzeba słuchać pana!
- Niech płynie - rzekł z wysiłkiem. - Może Krakern się na niego skusi? Co prawda pirat to nie świnia, ale prawie, prawie...
****************************

- Ma na imię Irapio - oznajmił, spoglądając uważnie na Rosselina. - I dobrze wam radzę, bądźcie bardzo, ale to bardzo ostrożni.
Smok pogardliwie prychnął.
- Irapio?! Ależ mu imię matula nadała. Ni pies, ni wydra, a i niedźwiedź nie wycharczy... Pewnie przeczuwała, biedna, że będą z nim kłopoty wychowawcze...
Pogodnik się zachmurzył. Powróciło odległe wspomnienie z czasów, kiedy pasał krowy, a świątynię Draceny miał spalić dopiero w odległej przyszłości, podobnie jak zostać magiem. I to niesprawiedliwie wciąż przypisanym do trzeciej kategorii, choć tamten pożar był przecież pierwsza klasa.
- Chciała być oryginalna - mruknął. - Znam ten ból. Mnie ojciec chciał nazwać Pierwszymzkościzrodzonym, tylko matce imię wydało się za długie. No i jeszcze wzruszała ramionami na tę kość, z uśmiechem powiadając, że żadna porządna kość nie może być tak miękka i kichowata jak ta, co to jej ojciec używał...

*********************************


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mikka dnia Pon 18:09, 25 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
anulka870
Arcymag



Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 1135
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Okolice Wadowic
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 9:27, 16 Lip 2009    Temat postu:

no co to martwica w temacie?

nowa ulubiona scena pochodzi z zewu księzyca gdy Mercy wraca do miasta tri-city z Adamem i Samuelem a miedzy nimi dochiodzi do kłótni kto ma prawo dotykać Mercy a kto nie i jej wybuchowa reakcja:
-tysiedż, a ty wyłaż


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 14:13, 21 Lip 2009    Temat postu:

Nie będę teraz szukać, ale skoro ostatnio o tym sobie przypomniałam to jedna z moich ulubionych scen w Sadze o Ludziach Lodu:
Młody Christer Tomasson bardzo pragnie być szczególny (wybrany). Jego matka Tula prosi przodków Ludzi Lodu aby wyjątkowo spełnili jedno jego życzenie które wypowie na głos. Pech chciał że zrobiła to tuż przed bankietem na którym Christer miał przemawiać a także jej prośby wysłuchała Sol, która lubi rozrabiać... Jego pierwsze słowa zabrzmiały "chciałbym was widzieć całych i zdrowych" (mniej więcej) i z wszystkich obecnych na sali ludzi (oprócz tych z LL) pospadały ubrania. Bezcenne... Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 14:01, 11 Sie 2009    Temat postu:

Tanya Huff - Brama mroku ikrąg światła

"Roland, który zawsze czujnie spał, ocknął się przy pierwszym pukaniu. Potrząsnął
głową, by przegonić resztki snu – sen, w którym pani Ruth tańczyła nago w blasku
księżyca, był wizją na pograniczu koszmaru – i spróbował spuścić nogi z kanapy.
Ciepły i kosmaty ciężar nie pozwolił mu na to.
W słabym świetle – bo w żadnym mieszkaniu w mieście nie jest zupełnie ciemno –
Roland dostrzegł delikatny błysk złotych oczu. Wymierzył kopniaka.
– Auu! Do licha, kocie...
Drugie pukanie zostało zagłuszone odgłosami krótkiej bójki, jaka się wywiązała.
– Rolandzie, co się stało?
Zmrużył oczy od nagłego blasku. Przy włączniku stała Rebecca w puszystym,
niebieskim szlafroku. Jej obfite kędziory były jeszcze bardziej potargane niż zazwyczaj.
Roland wskazał Toma, który z wyszukaną obojętnością mył sobie jedną łopatkę.
– Ten kot mnie ugryzł!
– Dlaczego?
– No, cóż... – Roland miał dość przyzwoitości, by zrobić zawstydzoną minę. –
Kopnąłem go.
– Dlaczego?
– Bo spał mi na nogach.
Trzecie pukanie zwróciło uwagę Rebeki.
– Ktoś stoi za drzwiami – oświadczyła z radosnym uśmiechem. – To musi być
Światłość.
– Aha, może i tak. – Bose stopy Rolanda bezgłośnie stąpały po gładkich deskach
podłogi. – Ale równie dobrze może to być Mrok.
Rebecca zrobiła zamyśloną minę.
– Nie sądzę, żeby Mrok pukał.
Czwarte pukanie zabrzmiało trochę niecierpliwie.
– Dobra, dobra, już idziemy. – Łańcuch zamka uderzył o ścianę. – Stań za mną,
dziecino.
– Dlaczego?
– Dla ochrony.
– Przed Światłością?
Roland westchnął i odciągnął zasuwę.
– Nie wiemy, czy to...
W otwartych drzwiach stał młody mężczyzna około dwudziestki. Jego oczy były
mieszaniną szarości oraz błękitu i na ich widok Roland spuścił wzrok, szukając oparcia
w brązowych cętkach dywanika na korytarzu. Kiedy świat przestał mu wirować przed
oczami i wydawało się, że opanował bicie serca, zrobił głęboki oddech i zaczął podnosić
wzrok ku górze, po drodze notując wszystko spojrzeniem: czarne, wysokie buty; obcisłe,
wytarte dżinsy; czerwona chusta zawiązana tuż nad kolanem; trzy grubo nabijane
ćwiekami paski otaczające smukłą talię i biodra; jedno przedramię obwieszone prawie od
nadgarstka do łokcia masą srebrnych bransolet wszelkich rozmiarów; lśniącobiały
podkoszulek z oddartymi rękawami i niewielkim, okrągłym znaczkiem – uśmiechniętą
buzią narysowaną białymi kreskami na czarnym tle.
Roland zatrzymał się chwilę przy długiej, złocistej szyi i szybko podniósł oczy, żeby
nie stchórzyć. Podbródek młodzieńca był zarysowany delikatnie i jego oblicze można
było uznać za ładne. Z jednego ucha zwisało duże srebrne kółko, bujne włosy ciemniały
stopniowo od bieli na końcówkach do złotego blondu przy skórze. Roland nie
przypuszczał, aby były farbowane.
Młodzieniec uśmiechnął się i na widok słodkiej zmysłowości tego uśmiechu Roland
zapomniał o wszystkim, co ujrzał.
– Jezu Chryste.
Uśmiech młodzieńca przeszedł w równie fascynujący grymas kpiny.
– No, niezupełnie. – Jego głos pieścił wyrazy niczym aksamit. – Czy mogę wejść?
– Tak, jasne. – Odwracając z trudem oczy, Roland odsunął się. Kręciło mu się
w głowie. Czuł również coś innego, lecz nie zamierzał się do tego przyznawać. Stłamsił
to uczucie z paniczną siłą. Nie ma mowy. Jestem za stary na drastyczną zmianę stylu
życia. Nie obchodzi mnie, jak jest urodziwy.
*********************
– A jak ma wyglądać moja część ugody?
– Zaprzestanie pani walki ze mną.
– Cóż, w takim razie to raczej unieważnia całą pańską umowę, bowiem na tym to
wszystko – wymach jej ręki był powtórzeniem ruchu mężczyzny – właśnie polega. Na
walce z tobą. – Zmrużyła oczy. – Widzisz, ja cię znam; ty nie jesteś pięknym
młodzieńcem w drogim garniturze. Jesteś gospodarzem domu, który wynajmuje rodzinie
imigrantów gówniane mieszkanie w suterenie bez ogrzewania i z nieczynną ubikacją za
dziewięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, bo wiesz, że rozpaczliwie potrzebują
dachu nad głową. Jesteś gnojkiem, który bije swą ciężarną dziewczynę prawie na śmierć,
bo zapomniała przynieść mu piwa. Jesteś ojcem, który gwałci dziesięcioletnią córkę,
a potem zrzuca na nią winę za to, co jej zrobił. I jesteś każdym sędzią, i każdym
ławnikiem, który pozwala tym skurwysynom wymigać się od odpowiedzialności.
Mężczyzna przez chwilę siedział przyszpilony wzrokiem Daru, po czym wstał
i wygładził nie istniejącą zmarszczkę na marynarce.
– Wie pani co, pani Sastri – w jego głosie pojawił się nieprzyjemny ton – pani
zaczyna mnie denerwować.
– To doskonale – warknęła Daru – bo ty zawsze denerwowałeś mnie. A teraz
spierdalaj z mojego biura.
Adept Mroku pokręcił głową.
– Co za język – rzekł z wyrzutem, lecz wyszedł. Daru rozprostowała dłonie, położyła
je płasko na blacie biurka, żeby przestały drżeć, i usiłowała przypomnieć sobie, jak się
oddycha.
**********************
– Dobranoc, Rolandzie.
– Dobranoc, Evanie.
– Ten kawałek tutaj.
– Tamten tu.
– Czy to już cała ziemia?
– Chyba tak.
– Opiekacz do chleba z powrotem na chłodziarkę.
– Roślina się popsuła.
– To napraw.
– Nie umiem naprawić rośliny!
Roland nie był pewien, czy mu się to nie śni. Czuł, że leży na kanapie i ma nogi
przykryte kocem, jednakże piskliwe głosiki docierające co jakiś czas do jego uszu były
jak ze snu. Do rozstrzygnięcia wątpliwości wystarczyłoby pewnie otworzyć oczy, ale po
prostu mu się nie chciało.
– Zamieć podłogę.
– Wypucuj opiekacz do chleba.
– Wypucuj wszystko.
– Teraz czysto, aż lśni.
Oczyma wyobraźni widział gromadę maleńkich ludzików ubranych jak Eroll Flynn
w Robin Hoodzie.
– ...lecz szewc i jego żona już więcej skrzatów nie ujrzeli – mruknął.
– O czym mamrocze bard?
– O sprawach bardów. Wracaj do roboty.""


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 22:47, 16 Sie 2009    Temat postu:

Sean McMullen - Podróż "Mrocznego Księżyca"
Zbili się w grupkę w zielonym blasku Mirala, spoglądając w górę na Larona, który stał na pokładzie rufowym. Wampir uśmiechnął się powoli, obnażając kły.
- Chciałbym oznajmić, że właśnie zabiłem Banzala i jego czterech żołnierzy, wypiłem ich krew, a ciała wyrzuciłem za burtę.
Na coś takiego nie było właściwie żadnej odpowiedzi. Nikt się nie odezwał.
- Jak się już domyślacie, Velander coś się przytrafiło w ruinach Larmentelu. Wreszcie odkryłem, że została zabita przez wolniki podczas mrokroczenia, a jej ciałem zawładnął sukub. Przez minione piętnaście dni rzeczony sukub żywił się wami wszystkimi, a podczas... tej procedury świadomość zachowywał tylko kapitan Feran. Udało mi się wypędzić sukuba z ciała Velander i go uwięzić.
- Skoro Velander nie żyje, a sukub zniknął, kto to jest? - zapytał Feran, pokazując na dziewczynę stojącą obok Druskarla.
- Dziewiątka, dziecięca istota, samozaklęcie skonstruowane podczas metrologańskich doświadczeń z czasów sprzed kręgów ognia. Srebrna opaska na czole Velander umożliwia mu życie za pośrednictwem jej ciała.
Laron przerwał dla podkreślenia wagi swoich słów. Wszyscy byli zaciekawieni, ale nikt o nic nie pytał. Z oczu Dziewiątki wyzierała niepokojąca niewinność.
- A teraz kilka słów o mnie - ciągnął Laron. - Mam ponad siedemset lat. Przed siedmioma wiekami, kiedy schwytali mnie metrologanie, schwytali umysł i duszę wampira, niemartwego bytu żywiącego się i waszymi ciałami, i eterem. Zostałem tu wciągnięty z innego świata i zmieniłem ciało mego gospodarza w jedynego wampira w waszym świecie. Dysponuję mocami nieznanymi śmiertelnikom.
Od dnia, w którym Laron wszedł na pokład „Mrocznego Księżyca”, wszyscy na szkunerze podejrzewali, że z nawigatorem dzieje się coś bardzo dziwnego, ale nie zadawali pytań.
- Za życia, w innym świecie, byłem młodym giermkiem dobrego i szlachetnego rycerza. Na tamtym świecie konie mają kopyta zamiast szponów, a ludzie okrągłe uszy i tylko jedno serce. Mimo że teraz jestem potworem, usiłuję zachowywać się po rycersku. Dlatego żywię się ludźmi, których uważam za złych, denerwujących lub choćby nudnych. Staram się uczynić świat lepszym.
Przerwał. Po chwili niezręcznej ciszy załoga zaczęła bić brawo. Wampir odchrząknął.
- Mimo że Dziewiątka zamieszkuje ciało kobiety, jest dzieckiem. Jeśli któryś z was choćby palcem ją tknie, zrobi jej nieprzyzwoitą propozycję albo na nią mrugnie, będzie miał na imię Kolacja. Zanim zacznę się pożywiać, w ramach dodatkowej atrakcji zrobię wam coś tak niewyobrażalnie obrzydliwego, że przeklniecie dzień, w którym wasi rodzice ujrzeli się po raz pierwszy. Dziewiątka nie jest tą osobą, z którą kopulowaliście przez ostatnie tygodnie. To mała samodziewczynka, zagubiona i przestraszona, a ja przysiągłem, że będę dla niej bardzo, bardzo opiekuńczym starszym bratem. Czy wyrażam się jasno?
*******************
K.B. Miszczuk - Wilk

Taak... Pijawka naprawdę się potem wkurzy. Ale wcale nie dlatego, że się trochę spóźniłyśmy... A teraz siedzę w gabinecie dyrektora w samym kostiumie kąpielowym.
I wypraszam sobie wszelkie podejrzenia, że to była moja wina!
Bo nie była.
Prawie nie była.
Dobra. Troszkę to może była moja wina. Ale nie całkiem!
To przez Maksa.
I tę cheerleaderkę.
Po prostu chciałam się lepiej przyjrzeć Maksowi. Nie, nie, dlatego, że był w samych kąpielówkach. Choć przyznaję, zagapiłam się. Ale to się chyba każdemu może zdarzyć, no nie? Po prostu szłam sobie i to jakoś tak samo wyszło. Nie potrafię powiedzieć, jak ja to zrobiłam. Poza tym noszenie dwuczęściowych kostiumów powinno być zabronione.
Taak... może jednak opowiem wszystko od początku...
Wpadłam razem z Ivette do hali. Tak jakoś wyszło, że przed nami stała już grupa osób z rocznika Maksa. Ale naprawdę nie wiem, jak ja to zrobiłam. Po prostu... zagapiłam się na Maksa.
Stał przede mną przy samym brzegu basenu, obok tej zołzy, która mnie cały czas dręczy. No... i chciałam mu się lepiej przyjrzeć, ale widok zasłaniały mi dziewczyny, które właśnie wyszły przede mną z szatni. Swoją drogą, to albo ja jestem taka niska, albo one są strasznie wysokie...
Stanęłam na palcach i zapuściłam żurawia ponad nimi. No i w tym momencie odjechała mi noga.
Na tych tabliczkach, które są porozwieszane dookoła basenu, jest napisane, że nie wolno biegać. Ale o staniu na palcach nie ma nawet słówka. I kto by podejrzewał, że te antypoślizgowe kafelki są tak naprawdę śliskie i że trudno utrzymać na nich równowagę?
Po prostu odjechała mi noga i poleciałam na dziewczynę przede mną. Ta z kolei przewróciła się na tę przed nią i... dalej poszło jak w dominie. Wszyscy padli na ziemię. Najgorsze jest to, że ja sama złapałam równowagę. A ci przede mną leżeli na podłodze.
Ale to nie wszystko. Na samym końcu tej kolejki ludzi, których przewróciłam, stała moja cheerleaderka. A że była przy samym brzegu basenu, z piskiem poleciała prosto do wody.
To jednak jeszcze nie koniec. Było znacznie gorzej.
Nie wiem, może Max jest w głębi duszy samarytaninem, ponieważ usiłował ją złapać. To był chyba jakiś odruch bezwarunkowy, bo o ile mi wiadomo, to on jej nie lubi. W każdym razie złapał ją...
...za ramiączko góry od dwuczęściowego kostiumu.
I właśnie dlatego ona, wrzeszcząc okropnie, wpadła do tej wody, a jej stanik... został w jego ręku...
W tym momencie Ivette dostała ataku śmiechu. Zresztą jak wszyscy inni, którzy nie leżeli przede mną. Bo to chyba rzeczywiście wyglądało zabawnie. Ja stoję, przede mną na podłodze leży prawie pół klasy, a jakieś dziesięć metrów ode mnie stoi Max wpatrzony w stanik, który trzyma w ręku.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 20:12, 20 Sie 2009    Temat postu:

Winstead Jones Linda - Nawiedzony

Byli mniej więcej pół godziny od celu podróży, gdy Gideon nagle się
odezwał:
- Przepraszam, jeśli trochę przesadziłem.
- Dorosły mężczyzna, który wyrywa sobie włosy z głowy, przeklina i
histerycznie przemawia do mojego brzucha. Czy to nazywasz „trochę
przesadziłem"?
Gideon wzruszył ramionami i zaczął się wiercić, jakby nagle
samochodowy fotel przestał być wygodny.
- Niczym w ciebie nie rzuciłem.
- To nie ja zrobiłam amulecik, który jest pułapką na każdą kobietę. Nie ja
zostawiłam go na wierzchu, żeby łatwo było go znaleźć.
- Przecież przeprosiłem.
Nie chciała się kłócić. Przynajmniej nie teraz. Nie chciała też myśleć o
konsekwencjach ich związku.
************

Przerażona wypadła na zewnątrz.
Raintree najwyraźniej uroił sobie coś w malignie albo lunatykuje. Jeśli
zemdleje na plaży, nie uda jej się dowlec go z powrotem o własnych siłach. A
jeśli wejdzie w głąb oceanu...
Do diabła, nie powinna go słuchać! Trzeba go było zostawić w szpitalu.
Po schodkach zbiegła na pomost prowadzący na plażę. Zwolniła, gdy stopy
zaczęły jej się zapadać w sypki piasek. Błyskawice wydawały się coraz większe,
a grzmoty słychać było coraz bliżej.
Kolejny piorun strzelił prosto w dół. Trafił w Gideona i zamiast pomruku
grzmotu usłyszała głośny tępy odgłos. Potknęła się i runęła na ziemię, na
moment tracąc oddech i zdolność do racjonalnego działania.
- Gideon! - krzyknęła.
Spodziewała się, że upadnie na ziemię lub stanie w płomieniach, ale on
stał na szeroko rozstawionych nogach, z podniesionymi ramionami, gdy
spłynęła na niego kolejna błyskawica. Trzask na moment ją ogłuszył, a on stał
skąpany w oślepiająco jasnym świetle, które zniknęło, pozostawiając na jego
skórze niezliczone migotliwe iskierki.
Nie zawołała go po imieniu, ale jak zahipnotyzowana podchodziła coraz
bliżej. To się nie może dziać naprawdę. Człowiek trafiony piorunem raz za
razem nie może po prostu sobie stać, jakby nic się nie działo. Nagle
przypomniały jej się słowa matki z poprzedniego wieczoru. „Jego aura po prostu
iskrzy. Nigdy w życiu nie widziałam niczego podobnego".
- Zatrzymaj się - polecił, choć nadal stał do niej plecami. - Każdy krok w
moją stronę jest dla ciebie niebezpieczny.
Hope stanęła jak wryta. Księżyc ukrył się za chmurami, więc nie było
żadnego źródła światła, a jednak widziała go wyraźnie. Cały świecił się od
środka.
Odwrócił się do niej, a burza, tak jak nagle przyszła, tak odeszła nie
wiadomo kiedy. Hope nie była w stanie oderwać wzroku od mężczyzny
stojącego przed nią. Drobne iskierki tańczyły na jego skórze, a całą sylwetkę
otaczał delikatny blask. Zauważyła, że wcześniej się ogolił, bo nie miał już
wąsów i bródki. Czy to było złudzenie, czy jego oczy także w mroku się
jarzyły?
Głos rozsądku mówił, że powinna uciekać gdzie pieprz rośnie.
Paranormalne zjawiska napawały ją przerażeniem. Jednak nie poruszyła się,
jakby jej nogi wrosły w ziemię.
- Wyglądałam przez okno w kuchni - wyjaśniła słabym głosem.
- Wiem. - Gideon podszedł bliżej, zostawiając za sobą zamierające na
piasku iskierki.
Dręczyły go koszmary - o śmierci rodziców i wszystkich tych ofiarach,
którym nie był w stanie pomóc. To one wypędziły go na plażę w poszukiwaniu
źródła siły, dzięki której odradzały się jego ciało i dusza, i która wypłukała z
jego organizmu resztki trucizny.
Miał świadomość, że Hope go obserwuje. Nie dbał o to. Najwyższy czas,
by poznała jego prawdziwą naturę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Strzyga
Master of Disaster
Arcymag
Master of Disaster <br> Arcymag



Dołączył: 25 Lut 2008
Posty: 3948
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Wto 11:42, 25 Sie 2009    Temat postu:

Może ten temat powinien się nazywać "Ulubiony fragment"? Bo scena ma jednak dość jasno określoną definicję, a ja się tutaj chciałam podzielić fragmentem eseju "Świat Króla Artura" autorstwa - oczywiście - pana Sapkowskiego.
(Akurat było kilka kwikogennych kawałków jeden po drugim.)

"Pelleas i Ettard
Pelleas z Wysp kochał się na zabój w pięknej dziewicy Ettard. Wygrywał dla niej turnieje, dawał podarki, błagał, płakał, wyznawał miłość na klęczkach — wszystko na nic. Ettard była jak głaz. Mało tego — stale wysyłała rycerzy, by pojedynkowali się z kręcącym się w okolicy jej zamku Pelleasem. By móc ją choć ujrzeć, Pelleas — choć był mistrzem kopii — pozwalał się pokonać i dostarczyć na zamek w pętach. Przewrotna Ettard upokarzała go, jak mogła — kazała nawet przywiązywać go do ogona końskiego i tak oprowadzać ku ogólnej uciesze.
Pewnego razu w okolicy pojawił się Gawain. Wysłuchał żalów Pelleasa i zaproponował mu, że weźmie jego zbroję i stawi się przed Ettard, oświadczając, że właśnie uśmiercił zakochanego w niej rycerza. Kłamstewko powinno zmiękczyć serce zimnej niewiasty.
Jak postanowiono, tak zrobiono. Gawain wziął rynsztunek Pelleasa i zjawił się przed namiotem Ettard. Ettard beznamiętnie wysłuchała relacji o śmierci konkurenta, popatrzyła na rosłego i przystojnego Gawaina... i wyszczerzyła ząbki. Po niecałej minucie pogawędki oboje weszli do namiotu, gdzie Ettard (zgodnie z tekstem Malory’ego) zezwoliła Gawainowi „by zaspokoił wszystkie swe pragnienia”. Gawain, nieodrodny syn Lota z Orkadów, zaspokajał pragnienia swoje i Ettard przez dwie noce i dwa dni.
Trzeciego dnia Pelleas nie wytrzymał i przybył zobaczyć, co się dzieje. Zajrzał do namiotu i zdębiał. Zrozumiał, że w sprawach serca nie należy prosić kolegów o pomoc. Zanim odjechał, położył na śpiących, wycieńczonych kochankach swój nagi miecz.
Gawain i Ettard obudzili się wreszcie, zobaczyli miecz. Ettard zaczęła rozpaczać, Gawain zaś przypomniał sobie, że bardzo się spieszy.
Pelleas chodził po lesie i wył, aż spotkał czarodziejkę Nimue. Nimue wracała właśnie z wizyty u uwięzionego Merlina, do którego wpadała co jakiś czas, by czarodziejowi nie ckniło się w zamknięciu. Wysłuchała skarg Pelleasa, spojrzała nań powłóczyście i spytała: „A co ta Ettard ma, czego ja nie mam?” Rycerz przyjrzał się uważniej i zmuszony był stwierdzić, że nic, a kto wie, czy nie wręcz odwrotnie. Po krótkiej i niezobowiązującej rozmowie oboje „zaspokoili nawzajem swe pragnienia” tak dokładnie, że postanowili robić to częściej. Wręcz regularnie. Pelleas zmuszony był porzucić obowiązki rycerza Okrągłego Stołu, bo Nimue — Pani Jeziora — nie życzyła sobie, by kochanek ryzykował zdrowie i życie i tracił czas dla jakichś dupereli, miast zajmować się zaspokajaniem jej pragnień. Pelleas — jak uczy Le Morte... żył u boku czarodziejki jak król do końca swych dni, zażywając wywczasów, jadła, trunku i rozkoszy łoża.
A Ettard? Gdy się o tym dowiedziała, rozpaczała, zapadła na zdrowiu i umarła we łzach. Strzeżcie się losu Ettard, dziewczyny.

Sagramor
Rycerz o tym imieniu występuje często u Malory’ego i w Wulgacie. Nie wyróżnia się niczym szczególnym i pominąłbym go, gdyby nie przydomek, który nosi. Nazywany jest mianowicie... Sagramorem Zbereźnikiem (Le Desirous).
W jaki sposób rycerz zdobył to zaszczytne miano, nie wiadomo. Ani słowa o tym. Szlag może trafić. Lot z Orkadów rozrabia, co się zowie, a przydomka nie ma. Gawain, jego syn, zaspokaja pragnienia różnych damoseli dniami i nocami — i nikt nie nada mu jakiegoś stosownego nom de guerre (czy raczej d’amour). A Sagramor jest Zbereźnikiem. Można więc sobie wyobrazić jego łóżkowe wyczyny — porównywalne zapewne z wojennymi czynami Artura pod Badon (dziewięćset sztuk!).
A fe, sir Tomaszu, a nieładnie, braciszkowie cystersi. Pokazać taką armatę i nie pozwolić jej ani razu wystrzelić? Tak się nie robi.
Według Wulgaty Sagramor Zbereźnik poległ śmiercią bohatera w walce ze skonfederowanymi z Mordredem Sasami.

(...)
Meleagant
Następny łobuz. Był królewiczem — synem Bagdemagusa, króla Gore, kuzyna króla Uriensa. Pragnął był on skrycie królowej Ginewry i płonął występną żądzą. Kiedy Ginewra wybrała się ze świtą do lasu, by świętować Beltaine, Meleagant porwał ją, uwięził i zamierzał zniewolić. Klasyczny, irlandzki aithed — uprowadzenie kobiety.
Królową uwolnił (przybywszy na wozie!) Lancelot, darowywując złemu księciu życie. Meleagant odwdzięczył się pięknie — poleciał w dyrdy do Artura i doniósł, że wyzwoliciel Lancelot skorzystał z okazji — zanim zwrócił wyzwoloną królową prawowitemu małżonkowi, „pięknie sobie z nią wygadzał” na zamku Meleaganta, nie wychodząc z łóżka królowej ni w dzień, ni w nocy. Co zresztą było absolutnie zgodne z prawdą.
Sprawa mogła więc mieć poważne konsekwencje dla Ginewry i Lancelota, ale, na całe szczęście, istniał przecież kodeks i obyczaj rycerski. „Łżesz, psi synu — rzekł zimno Lancelot do Meleaganta — i zaraz tego dowiodę w walce na ostre”. W pojedynku, jaki się odbył, Lancelot, niezrównany mistrz szranków, rozwalił słabszemu Meleagantowi łeb na dwie połówki. Czynem tym udowodnił niezbicie, że racja i prawda są po jego stronie, nieboszczyk kłamał, a Ginewra jest czysta jak lilia.
Przygoda z Meleagantem to również odniesienie do mitologii celtyckiej — to kolejna triada, przy czym w układzie Lancelot-Ginewra-Meleagant to Lancelot jest starym królem, którego sprawność kwestionuje — bez powodzenia — młody pretendent. W dawniejszych podaniach walijskich, będących pierwowzorem powyższej historii, porywaczem królowej Gwenhwyfar był zły olbrzym, a wyzwolicielem — i zabójcą pretendenta — sam król Artur."

Tak, zdaniem ASa, wygląda Poważny Esej. Pan Sapkowski chyba zwyczajnie nie umie pisać inaczej.

Do tych użyszkodniczek, które oglądają polsatowskiego Merlina - nie dziwcie się, że ja toczę pianę z pyska, jak tylko usłyszę/przeczytam imię Ginewra. To nawet nie jest tak, że nie znoszę samej jej serialowej wersji (chociaż, rzeczywiście, jej nie znoszę szczególnie) - ja po prostu nie trawię tejże dziewoi w żadnej interpretacji legendy. No bo co - nawet w legendach cała jej rola sprowadzała się do tego, że była systematycznie porywana i przyprawiała Arturowi takie rogi, że nie powinien się w drzwiach zmieścić. Co tu jest do lubienia?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Strzyga dnia Wto 11:42, 25 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Halkatla
Arcymag



Dołączył: 20 Lip 2009
Posty: 1055
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Szczecin
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 0:32, 28 Sie 2009    Temat postu:

Popieram - fragment. Scena jest zbyt wąska. Jako pojęcie.
Cholera wie czemu, ale najbardziej uśmiałam się czytając zdanie: „Łżesz, psi synu i zaraz tego dowiodę w walce na ostre” Wink

Wrzucam kawałek "Błękitnego księżyca" bo tenże akurat u mnie na tapecie.
Co prawda nie jest to najlepszy fragment, deko przydługi, ale ebooka nie ma, przepisywac się nie chce, a skracac nie mogę.

- Nie cierpię trawy - oświadczył jednorożec markotnie.
- To dlaczego ją jesz? - zapytał Rupert, zapinając klamrę pasa obciążonego mieczem.
- Bo jestem głodny - odparło zwierzę, żując ze wstrętem. - A ponieważ od tygodni nie mamy już cywilizowanej strawy...
- Co jest nie tak z trawą? - zainteresował się Rupert. - Konie ją jedzą bez przerwy.
- Nie jestem koniem!
- Nie mówię, że jesteś...
- Jestem jednorożcem, i to czystej krwi! Mam prawo do odpowiedniej opieki, traktowania oraz żywienia. Na przykład owsem, jęczmieniem albo...
- A gdzie ja ci znajdę owies w Gęstowiu?
- Trawa kłuje mnie w zęby - burknął jednorożec. - I mam po niej wzdęcia.
- Przerzuć się na oset - zasugerował Rupert.
Wierzchowiec popatrzył na niego surowo.
- Czy ja ci z którejś strony przypominam osła? - spytał groźnie.
Rupert odwrócił głowę, żeby ukryć uśmiech i dostrzegł z tuzin goblinów, które wyłaniały się z mroku, zastępując im drogę. Stworzenia około metra wzrostu - mniej lub więcej, w zależności od krzywizny nóg oraz długości spiczastych uszu - uzbrojone były w zardzewiałe krótkie miecze lub poszczerbione tasaki rzeźnicze. Niedopasowane pancerze z brązu albo stali niechybnie należały wcześniej do jakichś podróżnych, zaś ostre kły odsłonięte w paskudnych uśmieszkach pozwalały domniemywać, jaki koniec spotkał poprzednich właścicieli zbroi. Zły, że dał się zaskoczyć, Rupert dobył miecza i potoczył groźnym spojrzeniem po grupce. Gobliny wrosły w ziemię, łypiąc na siebie niepewnie.
- No, nie stójcie tak - rozległ się gardłowy głos spośród gąszczu. - Bierzcie ich, chłopaki.
Gobliny przestępowały z nogi na nogę, ale nie czyniły żadnych gwałtownych ruchów.
- Ale on ma miecz! - zauważył najmniejszy.
- Wielki miecz - doprecyzował inny.
- I patrz, jakie ma szramy na twarzy - szepnął kolejny, zerkając na księcia z bojaźliwym szacunkiem.
- A ta zbroja jest cała zakrwawiona. Pewnie zaciukał całe setki ludzi...
- Posiekał ich na kotlety - piskliwie podchwycił najmniejszy.
Rupert od niechcenia zakręcił mieczem młynka; ostrze zalśniło. Przerażone gobliny cofnęły się, potykając o własne i cudze stopy.
- Zabierzcie mu przynajmniej konia! - krzyknął głos z mroku.
- Konia? - Jednorożec odrzucił łeb, a jego krwistoczerwone oczy zapłonęły furią. - Konia?! A to na mojej głowie to co? Oryginalna ozdóbka? Jestem jednorożcem, durniu!
- Koń, jednorożec, co za różnica?
Wierzchowiec grzebnął kopytem, pochylając nisko głowę. Od czubka ostrego rogu odbiło się światło.
- Tego już za wiele! No, dalej, chodźcie tu, po jednym, lub naraz, obojętne, i tak wszyscy oberwiecie!
- Przyjemniaczek z niego - mruknął najmniejszy goblin.
Rupert zerknął na jednorożca z rozbawieniem.
- Myślałem, że jesteś rozsądnym, logicznie myślącym tchórzem?
- Aktualnie jestem zbyt wściekły, żeby myśleć - warknął jednorożec. - Bać będę się później. A teraz ustaw mi ich w rządku. Zamierzam ponabijać całą bandę, jednego po drugim. Pokażę łobuzom szaszłyk, jakiego do końca życia nie zapomną.
Gobliny cofnęły się jeszcze bardziej, zbijając w ciasną gromadkę.
- Dość tego, lenie śmierdzące! Zabijać mi tu podróżnego, natychmiast! - ryknęły krzaki.
- Sam sobie go zabij! - fuknął goblini konus, strzelając oczami na boki w poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki. - To twoja wina. Trzeba go było zlikwidować, jak nie patrzył, zawsze tak robiliśmy.
Zarośla westchnęły, a po chwili na ścieżkę wkroczył majestatycznie przywódca bandy. Szeroki w barach, niesamowicie umięśniony, miał prawie półtora metra wzrostu, co czyniło go największym goblinem, jakiego Rupert widział w życiu. Atletyczny wódz zgasił na zaśniedziałym napierśniku podłe na oko cygaro i podszedł do kulących się ze strachu, stłoczonych podwładnych. Przez chwilę piorunował ich wzrokiem, po czym zniesmaczony westchnął, kręcąc głową.
- Spójrzcie na siebie. Jak mam zrobić z was wojowników, skoro nie chcecie walczyć? Co z wami? Przecież to tylko człowiek!
- I jednorożec - przypomniał najmniejszy goblin usłużnie.
- W porządku, człowiek i jednorożec. I co z tego?! Mamy być rabusiami, tak? A to znaczy, że musimy napadać na bezbronnych podróżnych i rabować ich z kosztowności.
- Dla mnie on nie wygląda na bezbronnego - wymamrotał konus. - Ma ze sobą wielgachny, upaćkany miecz, widzisz?
Gobliny obserwowały z chorobliwą fascynacją Ruperta, który wykonał kilka próbnych sztychów i wypadów. Widok wierzchowca, który tańczył za plecami księcia, wymachując groźnie rogiem, także nie dodawał bandytom pewności siebie.
- Dajcie spokój, chłopaki - przekonywał wódz coraz bardziej zdesperowany. - Jak można się bać kogoś, kto dosiada jednorożca?
- A co to ma do rzeczy? - zdziwił się mały goblin.
Przywódca wymamrotał coś, z czego zrozumiałe były tylko słowa "dziewica" i "prawiczek". Gobliny zarechotały, wymownie zerkając na Ruperta.
- Hej, myślicie, że tak łatwo być księciem? - obruszył się Rupert, czerwieniejąc jak burak. - Tak was to bawi? Uważajcie, żebyście nie poumierali ze śmiechu.
Machnął mieczem, jednym ciosem odrąbując niski konar. Oddzielony kawałek grzmotnął na ziemię z złowieszczym łomotem.
- Lepiej go nie drażnić - mruknął najmniejszy goblin.
- Zamknij się - warknął przywódca. - Słuchajcie, jest nas trzynastu, a on jeden - zwrócił się do grupki.
- Jeśli rzucimy się na niego razem, nie ma szans, żeby nam się nie udało.
- A założysz się? - prychnął któryś ze stojących z tyłu.
- Milczeć! Na mój znak atakujemy. Do ataku!
Rzucił się naprzód, wywijając mieczem, a reszta niechętnie podążyła w jego ślady. Rupert napiął mięśnie, zamierzył się i zmiótł wodza jednym uderzeniem płazem w głowę. Na ten widok pozostali napastnicy zahamowali z poślizgiem, po czym na wyścigi zaczęli upuszczać broń. Rupert zagonił ich w stadko, kazał odsunąć się od broni, a potem oparł się o najbliższe drzewo, nie bardzo wiedząc, co z tym fantem zrobić. Wódz goblinów ocknął się, usiadł i potrząsnął głową, czego, krzywiąc się z bólu, natychmiast pożałował. Spojrzał na księcia spode łba, próbując przy okazji wyglądać wyzywająco, co nieszczególnie mu wyszło.
- Mówiłem, że trzynaście to pechowa liczba - bąknął konus.
- No dobra - zaczął Rupert. - Skupcie się i słuchajcie. Jeśli stąd odejdziecie i zostawicie mnie w spokoju, nie posiekam was na kawałki i nie oddam jednorożcowi na szaszłyki. Co wy na to?
- A dostaniemy z powrotem broń? - zapytał wódz.
- A wyglądam na wariata?
Przywódca wzruszył ramionami.
- Cóż, spróbować nigdy nie zawadzi. W porządku, panie bohaterze, pójdziemy na ten twój układ.
- I zostawicie mnie w spokoju? Wódz popatrzył na księcia surowo.
- A wyglądam na wariata? Szczerze mówiąc, panie bohaterze, będę najszczęśliwszym goblinem pod słońcem, jeśli już nigdy się nie spotkamy. - Z tymi słowy powiódł gobliny w las.
Rupert z szerokim uśmiechem odprowadzał wzrokiem znikające pomiędzy drzewami postacie.
Nareszcie zaczynał łapać, o co biega w tym bohaterstwie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Halkatla dnia Pią 0:37, 28 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
mercedes_thomson_v3
Adept II roku



Dołączył: 28 Maj 2009
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zachodnio- Pomorskie
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 12:28, 28 Sie 2009    Temat postu:

Niezłe. To z "Rzecz o zbłąkanej duszy"

"Haloo?- powiedziała do słuchawki głosem czułym i omdlewającym.(...)-Jak się masz, kochanie? Stęskniłeś się za swoim popką? Bo ja się stęskniłem...
Popatrzyłem wstrząśnięty na papugę rozmawiającą przez telefon z jakimś "kochaniem", które najwyraźniej mu odpowiadało, na dodatek coś równie głupiego i czułostkowego. No nie, do pełni szczęścia brakowało mi tylko zakochanej papugi!
- Gdzie jest telefon do archiwum, o który prosiłem 10 minut temu?!- ryknąłem, gdy już obrzydło mi słuchanie niekończącej się litani "kochań", "ślicznotek" , "słoneczek" i kiedy zrozumiałem, że nie dostanę tego numeru przed wieczorem.
- Maleństwo, przepraszam cię, ale tu jest taki niewychowany diabeł... (...) No więc, on właśnie przyszedł w gości...
- Gdzie ten telefon?- wrzasnąłem znowu.Z sufitu posypał się tynk.
- Tak, tak, bardzo chałaśliwy osobnik.(...) Tak, tak, ale diabły są takie niecierpliwe...
Poszedłem do kuchni i wybrałem największą patelnię, jaką udało mi się znaleźć.Oceniłem rozmiar, następnie wyjąłem z szuflady wielki nóż. Zerknąłem jeszcze raz na patelnię, odstawiłem ją na bok, bo uznałem że rondel będzie lepszy.Założyłem czapkę kucharską, po czym z nożem w jednej ręce i rądlem w drugiej zjawiłem się w przedpokoju. Papuga, zainteresowana moim strojem , na chwilę oderwała się od rozmowy.
- Masz zamiar coś ugotować? (...) Słusznie, dowiem się o numer telefonu i zjemy obiad.(...)Przy okazji, co chcesz ugotowć? Bo kaszy manny nie lubię, a gryczana musi być zrobiona na sypko.
- Zupę - z papugi.
- Zupę lubię- odparła melancholijnie papuga, słuchając paplaniny w słuchawce.- Zupę... z...z... papu... papu... Nie możesz! Nie możesz! Na pomoc ! Profania! Mordują własność pana!
- Master Ezergil, sugeruję rozłożyć to na podłodze żeby nie zachlapać jej krwią, a na to położyć deskę. - Na desce łatwiej będzie pokroić tego zakochanego gadułę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 8:48, 08 Wrz 2009    Temat postu:

Brandon Sanderson - Elantris

- Jesteś potworem - szepnął Hrathen. - Wymordujesz dwa królestwa, żeby nakarmić swoją paranoję. Co się stało, że tak nienawidzisz Elantris?
- Dość! - warknął Dilaf. - Nie myśl, że zawaham się przed zabiciem ciebie, gyornie. Dahkorowie są poza prawem! - Mnich spoglądał na niego groźnie, oddychając szybko. Po chwili się uspokoił i spojrzał na swoje ofiary.
Wciąż zdezorientowany Raoden chwiejnie ruszył w stronę żony, która pozostawała unieruchomiona w ramionach Dakhora. Niepewnym gestem książę wyciągnął ku niej rękę.
- Och - mruknął Dilaf, wyjmując miecz z pochwy. - Byłbym zapomniał.
Ze złośliwym uśmiechem zatopił miecz w brzuchu Raodena.
Ból zalał Raodena jak nagła fala światła. Nawet nie widział, skąd się wziął.
Tylko go poczuł. Jęknął i padł na kolana. Cierpienie było niewyobrażalne, nawet dla osoby, której ból narastał równomiernie od dwóch miesięcy. Drżącymi rękami chwycił się za brzuch. Czuł Dor. Była... blisko.
I było to zbyt wiele. Ukochana kobieta w niebezpieczeństwie, a on nic nie mógł uczynić. Ból, Dor, porażka... Dusza Raodena ugięła się pod tym połączonym ciężarem, wydając ostatnie westchnienie rezygnacji.
A potem nie było już bólu, bo nie był już sobą. Nie było nic.
************

Galladon ukrywał się w cieniu, starając się nie ruszać, dopóki gyorn i jego dziwni, półnadzy towarzysze nie odejdą. A potem skinął na Karatę i podpełzł do ciała Raodena.
- Sule?
Raoden się nie poruszył.
- Doloken, sule! - krzyknął Galladon, dławiąc się żalem. - Nie rób mi tego!
Z ust Raodena wydobył się szept i Galladon pochylił się, by pochwycić jego słowa.
- Zawiodłem... - szeptał Raoden. - Zawiodłem moją ukochaną...
Mantra pokonanych. Raoden dołączył do Hoed.
Galladon upadł na twarde kamienie, jego ciałem wstrząsały szlochy bez łez.
************
Jeszcze trochę!
Wokół niego walczyli ludzie. Galladon i Karata odwracali uwagę żołnierzy. Raoden zawył i popełzł przed siebie, pozostawiając za sobą wyrytą w ziemi linię. Obute stopy walczących uderzały o cale od jego palców, grożąc ich zmiażdżeniem. Nie zatrzymał się.
Podniósł wzrok, kiedy już zbliżał się do celu. Żołnierz dokończył zamachu, który pozbawił Karatę jej wojowniczej głowy. Galladon poczuł, jak kilka ostrzy pogrąża się w jego brzuchu. Któryś z żołnierzy pokazał palcem na Raodena.
Raoden zacisnął zęby i dokończył linię w ziemi.
Potężna postać Galladona runęła na ziemię; głowa Karaty uderzyła o kamienny murek. Żołnierz zrobił jeden krok.
Z ziemi trysnęła fontanna światła.
Eksplodowała w powietrze jak srebrzysta rzeka, rozpylając się wysoko w powietrze wzdłuż całej linii narysowanej przez Raodena. Światło otuliło go... ale było to coś więcej niż zwykłe światło. Esencja czystości. Rafinowana moc. Dor. Opłynęła go, okryła niczym ciepła ciecz.
Po raz pierwszy od miesięcy ból znikł.
************
Raoden stał w potopie światła, a jego ubranie powiewało na energetycznym wietrze. Czuł, jak wracają mu siły, jak bóle ulatują niczym nieważne wspomnienia, a rany się goją. Nie musiał sprawdzać, wiedział, że na głowie rosną mu delikatne, białe włosy, a skóra straciła szary odcień, promieniując teraz delikatnym srebrzystym lśnieniem.
A potem doznał największej ze wszystkich radości. Jak grzmiący bęben, jego serce poruszyło się w piersi. Shaod, Transformacja, Przemiana dokończyła dzieła.
Z westchnieniem żalu wyszedł ze światła, ukazując się światu jako całkiem nowa istota. Zaskoczony Galladon podniósł się z ziemi, lśniąc ciemnym metalicznym połyskiem srebra.
Przerażeni żołnierze cofali się w popłochu. Kilku zrobiło znak przeciwko złym duchom, wzywając boga.
- Macie godzinę - rzekł Raoden, unosząc jarzący się palec i pokazując nim doki. - Idźcie.
************
Lśniące światłem ciała, przewyższające blaskiem i pięknem otaczające je płomienie, zaczęły powoli wychodzić z pożaru, nietknięte przez płomienie.
Ludzie stali w osłupieniu. Jedynie dwaj demoniczni kapłani wydawali się zdolni do ruchu. Jeden wrzasnął w proteście i ze wzniesionym mieczem rzucił się na odradzających się Elantrian.
Oślepiająca błyskawica przecięła powietrze i uderzyła go prosto w pierś, spalając istotę w jednym rozbłysku energii. Miecz upadł z brzękiem na kamienie, a za nim posypały się popiół i dymiące szczątki ciała i kości.
Lukel zwrócił na pół oślepione oczy w kierunku ataku. W otwartej bramie Elantris stał z uniesioną dłonią Raoden. Król lśnił jak widmo powracające z grobu, jego skóra była srebrzysta, a włosy oślepiająco białe. Twarz promieniała mu tryumfem.
Ostatni demon krzyknął coś do niego po fjordelsku, przeklinając go jako Svrakissa. Raoden uniósł dłoń i zaczął spokojnie kreślić w powietrzu znaki. Jego palce pozostawiały lśniące białe ślady - ślady, które pulsowały tą samą rozszalałą energią, jaka otaczała mury miasta.
Zatrzymał się z dłonią uniesioną obok lśniącego znaku - Aonu Daa, Aonu energii. Spojrzał wyzywająco przez świetlistą siatkę na samotnego demona Derethi.
Mnich zaklął raz jeszcze, po czym powoli opuścił broń.
- Zabierz swoich ludzi, mnichu - rzekł Raoden. - Wsiadajcie na statki i wynoście się. Wszystko co ma związek z Derethi, człowiek czy statek, jeśli zostanie w moim kraju, kiedy wybije następna godzina, spotka się z potęgą mojego gniewu. Wyzywam was, abyście pozostawili mi tylko odpowiedni cel.
Żołnierze już brali nogi za pas, wymykając się za plecami Raodena na miasto. Dowódca popędził za nimi. W obliczu chwały Raodena straszliwe ciało mnicha wydawało się bardziej żałosne niż przerażające.
Raoden obserwował, jak odchodzą, po czym zwrócił się do Lukela i pozostałych:
- Ludu Arelonu! Elantris żyje!
************
Omin oznajmił wreszcie całemu Arelonowi, że jego król jest żonaty. Rozległy się wiwaty i Sarene pochyliła się ku mężowi, aby go pocałować.
- Czy to wszystko, na co miałaś nadzieję? - zapytał Raoden. - Powiedziałaś, że czekałaś na tę chwilę przez całe życie.
- Było cudownie - odparła. - Jest jednak jeszcze jedno, na co czekałam z większym zniecierpliwieniem niż na ślub.
Raoden uniósł brew.
- Noc poślubna. - Uśmiechnęła się złośliwie.
On również się uśmiechnął, zastanawiając się jednocześnie, w co właściwie wpakował siebie i swój kraj, sprowadzając Sarene do Arelonu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kaathyy
Adept II roku



Dołączył: 13 Wrz 2009
Posty: 57
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Jelenia Góra
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 22:40, 14 Wrz 2009    Temat postu:

Jeśli chodzi o Wiedźmę, to chyba najbardziej lubię scenę, gdy Len i Wolha szwendają się po nocy w poszukiwaniu czystych spodni oraz moment, w drugiej części, w którym szalony arcymag nekromata usiłuje złożyć Wolhę w ofierze Very Happy. I koniecznie scena z wodnikiem! Na razie więcej sobie nie przypominam Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mikka
Skarbnica Srebrnych Myśli
Arcymag
Skarbnica Srebrnych Myśli <br> Arcymag



Dołączył: 07 Lut 2009
Posty: 2416
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Cieni Nocy...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:30, 18 Wrz 2009    Temat postu:

AngstGoddess003 - Wide Awake

Pielęgniarka stała w drzwiach. Postanowiłem ją wyprosić.
- Spier***aj
**********
Jeśli zamierzasz siedzieć na mojej kanapie za pięć tysięcy dolarów, w jakiejś
popie***nej embrionalnej pozycji, miej chociaż na tyle przyzwoitości żeby zdjąć buty – rzuciłem chłodno."
*************
Otwierając oczy i spoglądając na jej spokojną twarz, zorientowałem się, że zasnęła. Z wahaniem podniosłem stopę i
szturchnąłem jej nogę moim butem. Otworzyła oczy i trąc je gorączkowo przy pomocy
pięści, usiadła prosto na ławce. Zachichotałem i wymamrotałem pod nosem:
– Amatorka.
Przez chwilę wydawała się zdezorientowana, ale przeszło jej to szybko.
– Przepraszam. Dzięki – wymamrotała, powoli kładąc na powrót głowę, lecz utrzymując
oczy otwarte. To było coś, co wku****ło mnie bezgranicznie.
– Dlaczego zawsze to robisz? – Widząc jej zdezorientowane spojrzenie dodałem:
– Przepraszasz. Mówisz przepraszam zdecydowanie, ku*wa, za często – powiedziałem
zmrużywszy oczy.
Wzruszyła ramionami i wyglądała, jakby miała zamiar przeprosić za przepraszanie,
jednak zauważyła mój ostrzegawczy wzrok i tylko zachichotała.
– Nie wiem dlaczego to robię. Zgaduję, że jest to po prostu grzeczny nawyk którego mnie
nauczono i teraz jest już dla mnie niczym druga natura – przyznała cicho.
Znowu zamknąłem oczy.
– No, mnie nie musisz bez przerwy przepraszać. Tak więc skończ z tym gó**em –
odparłem surowym głosem.
Serio, spędzanie czasu z kimś wiecznie przepraszającym było irytujące. W pewnym
sensie sprawiało, że czułeś się jak dupek.

***

– Czemu ciągle odpie****asz jakieś numery z Bellą Swan? – zapytałem, w końcu
pozwalając całej swojej złości którą czułem, przesiąknąć mój ton.
Oczy zamgliły mu się na chwilę na wzmiankę o niej.
– Jasny ch*j, brachu! Ty widziałeś ten cały teatrzyk pt. „Jestem nieśmiałą laską”, który
ona odstawia? Ale nawet wariatka nie da rady okiełznać potwora – prychnął równocześnie
łapiąc się wymownie za krocze.
Miałem dość.
Rzuciłem się na niego, złapałem za gardło i przycisnąłem do jednego z pokrytych mchem
pni. Otworzył szeroko oczy, kiedy pojął powagę sytuacji. Patrzyłem się na niego wściekle
zmrużonymi oczami, a mój oddech przyspieszył w skutek rzadkiego przypływu
adrenaliny.
– Słuchaj do ku*wy nędzy, Newton – wysyczałem kilka centymetrów od jego
zaszokowanej twarzy. Zacieśniłem dłoń na jego szyi, żeby podkreślić wagę swoich słów. –
Trzymaj się, ku*wa od niej z daleka. Nie dotykaj jej, nie patrz na nią, nawet o niej,
ku*wa, nie myśl. – warknąłem jadowicie.
Znałem Newtona na tyle, żeby wiedzieć, że się mnie boi. Bał się od pierwszej klasy kiedy
wpier****łem jego kumplowi, Joshowi. W tej chwili Newton wyglądał jakby miał się zlać w
spodnie. Co za ciota. Jeszcze go nawet nie uderzyłem.
Nie mogłem zostawić palanta totalnie nietkniętego, więc zacisnąłem pięść i uderzyłem go
w brzuch tak mocno jak tylko mogłem, nie powodując przy okazji obrażeń wewnętrznych.
Puściłem jego szyję, na co osunął się na kolana łapiąc się za brzuch i próbując chwycić
oddech. Wyglądał tak kur***ko żałośnie, trzęsąc się i próbując oddychać. No i jak ci z
tym, palancie? Jego posłuszeństwo było niemal rozczarowujące. Nie miałem okazji ukarać
go tak, jak miałem na to ochotę.
Wiedząc, że musze zadbać też o własne bezpieczeństwo, przyklęknąłem przy jego
twarzy.
– Powiedz o tym komukolwiek, a załatwię cię tak, że się nie pozbierasz. Kumasz? –
zapytałem przerażająco spokojnym głosem.
Kiedy przytaknął wstałem i otrzepałem ręce z głośnym, klaszczącym dźwiękiem.
Usatysfakcjonowany, że on już nigdy więcej nie dotknie mojej dziewczyny, obróciłem się
na pięcie i z uśmieszkiem na twarzy zostawiłem go dławiącego się w lesie.

***

Po chwili poczułam, że zabrał mi z rąk pojemnik z zupą, więc zaryzykowałam spojrzenie
mu w twarz. Kiedy zobaczyłam, że Edward posyła mi swój pół uśmiech i patrzy na mnie z
lekko uniesioną jedną brwią, omal się nie przewróciłam, taką ulgę poczułam. Wypuściłam
powietrze, decydując, że to dobry moment żeby wyjaśnić moją obecność na jego balkonie. Ale kiedy wpatrywałam się w te głębokie zielone oczy, powiedziałam najgorszą
rzecz jaką tylko mogłam wymyślić.
– Przysięgam, że nie mam poj***nych tendencji prześladowczych – wyrzuciłam z siebie
zanim zdążyłam się powstrzymać. Oczywiście momentalnie się zaczerwieniłam. O nie, to
musi być jakiś ponury żart....
Edward milczał przez chwilę, zanim odchylił głowę i wybuchnął gwałtownym śmiechem.
Nie miałam pewności czy to dobry czy zły znak, stałam więc dalej nieruchomo i czekałam
aż Edward opanuję się na tyle, że będzie w stanie coś powiedzieć. Miałam nadzieję, że
śmieje się z Jessici Stanley, nie ze mnie.
W końcu przestał się śmiać i spojrzał na oczami w których malowała się radość i
rozbawienie.
– O ku*wa, Bella. Właśnie zaśmiałem się po raz pierwszy od dwóch dni – powiedział
ochrypłym głosem zanim skierował się do pokoju i zawołał za mną:
– Pakuj swój tyłek do środka, zanim sama zachorujesz.

***

– Cześć – wyszeptała nieśmiało, wpatrując się w swoje buty. Kiedy spojrzała na
mnie, wskazałem jej altanę i ruchem głowy pokazałem, że chcę żeby podążyła za
mną. Tak też zrobiła. W ciszy przeszliśmy przez ogród i zajęliśmy swoje miejsca po
dwóch przeciwnych końcach ławki. To było coś jak spotkanie się wpół drogi albo
innego gówno tego typu. Neutralne terytorium. Kiedy cisza zaczęła mi za bardzo
ciążyć, wiedziałem że nadszedł czas na użycie mojej sekretnej broni. Coś czego nigdy
nie robiłem. Nigdy.
– Przepraszam – wyrzuciliśmy to z siebie z tym samym momencie. Wydałem z siebie
jęk niezadowolenia i przerzuciłem nogę przez ławkę, siadając na niej okrakiem. Bella
wpatrywała się w swoje dłonie. I miała na głowie ten pie***ony kaptur. Miałem
ochotę go zrzucić.
– Za co znowu, ku*wa, przepraszasz? – rzuciłem w jej stronę. Moje przeprosiny
niniejszym straciły swoją pierwotną siłę rażenia.
– Ja po prostu.... całkowicie przekroczyłam dozwoloną linię, kiedy weszłam do
twojego łóżka. To było całkowicie niestosowne i przepraszam za to. – odpowiedziała
cicho, bawiąc się nerwowo palcami.
Wydałem z siebie kolejne głębokie westchnienie. To będzie trudniejsze niż myślałem.
– Ale ja nie jestem zły Bello – powiedziałem miękko, oczyszczając swój nastrój z
jakichkolwiek oznak złości, którą czułem. – Tak naprawdę to chciałem Cię przeprosić,
za to, że byłem takich skończonym fi**em dziś rano. – zachichotałem ponuro. –
Powinnaś poczuć się wyróżniona, rzadko zdarza mi się przepraszać. Chociaż... –
zatrzymałem się na chwilę żeby pomyśleć jak to powiedzieć, żeby nie poczuła się
jeszcze gorzej. - ... chociaż jakieś wyjaśnienie byłoby mile widziane? – powiedziałem
to bardziej w formie pytania niż stwierdzenia.
Obróciła się w moją stronę i podkuliła kolana, tuląc je do swojej klatki piersiowej, jak
to czasami miała w zwyczaju
– To naprawdę żenujące. – skrzywiła się przygryzając wargę. Nawet się lekko
zarumieniła. Chciałem się roześmiać, ale wiedziałem, że to raczej nie zbliży nas do
celu, więc czekałem cierpliwie.
Wciągnęła duży haust powietrza i zaczęła odtwarzać zdarzenia z ubiegłej nocy.
Mówiła o tym jak bardzo się o mnie martwiła, więc przyszła wcześniej niż zwykle. O
budziku, który chciała wyłączyć. O strachu, że nie żyję kiedy wchodziła do mojego
pokoju. Kiedy dotarła do momentu gdy zobaczyła mnie śpiącego, na jej twarzy dało
się dostrzec napięcie i determinację. Powiedziała mi, że śniłem i że nie mogła mnie
obudzić. To było trochę zawstydzające, że moja dziewczyna widziała mnie w takim
stanie, ale biorąc pod uwagę okoliczności, nie potrafiłem tego żałować. Kontynuowała
opowieść o tym jak wspięła się na łóżko, żeby mnie obudzić. I jak dzięki temu
odkryła, że może mnie dotknąć. Nie miałem pojęcia o czym mówiła, kiedy opisała
mój dotyk, ale zarejestrowałem to do późniejszej analizy.
Kontynuowała wyjaśnienia opisując jak jej zabiegi mnie uspokajały, więc położyła się
obok mnie wygodnie i nuciła mi kołysankę, którą kiedyś usypiała mnie moja mama.
Bella miała rację. To było zajebiście żenujące. Dla mnie. Szczególnie kiedy
powiedziała mi, że otoczyłem ją ramieniem.
– Więc, – podsumowała – po prostu zasnęłam. Nie miałam tego w planach,
naprawdę. Chciałam po prostu zostać dopóki się nie obudzisz. Ale byłam tak
potwornie zmęczona... – przerwała, patrząc na mnie przepraszająco.
– I udało ci się? – zapytałem i potrząsnąłem głową. – Zasnęłaś, mam na myśli. Bez
koszmarów? – Przytaknęła, przygryzając wargę. Odwróciłem się w stronę rzeki,
chłonąc te wszystkie nowe informacje.
Wiedziałem, że nie trzeba być specjalistą od fizyki kwantowej, żeby to zrozumieć.
Bella była moim kluczem do spania i w jakiś dziwny sposób, ja byłem jej. Musiało to
mieć coś wspólnego z jakimś pseudo - freudowskim gó*nem. I zapewne psycholodzy z chęcią ustawiliby się w kolejce żeby to wyjaśnić. Ale tak po prawdzie, to gówno
mnie to obchodziło. Wiedziałem, że mam ważniejszą sprawę, którą powinienem się
martwić. Jak na przykład, jak mam, ku*wa, poprosić Bellę, żeby zrobiła to jeszcze
raz.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mikka dnia Pią 22:32, 18 Wrz 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.wolha.fora.pl Strona Główna ->
Biblioteka
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
Strona 3 z 9

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin